Tomasz Hildebrandt: Czerwony szkwał. Akurat, Warszawa 2018 – pisze Izabela Mikrut
Z sensacji, tajemnic i mroku buduje Tomasz Hildebrandt swoją powieść “Czerwony szkwał”: szuka jednocześnie nawiązań do skandynawskich kryminałów i do lokalnych – polskich – przestrzeni, w których da się stworzyć pole do działania dla przestępców rozmaitej maści. Zabiera czytelników na Mazury, chociaż nie ma to większego znaczenia dla samej akcji: mogłaby toczyć się wszędzie, nie porusza się autor po określonych miejscach, rezygnuje z odwzorowywania topografii. Właściwie potrzebny mu tylko las i jeziora, a takie plenery znaleźć może niemal wszędzie.
Od razu widać, że posługiwać się będzie elementami standardowymi w literaturze sensacyjnej, czerpie z thrillerów od początku, bez szczególnego sprawdzania, czy akurat takie środowisko jest mu najbardziej potrzebne. W “Czerwonym szkwale” bowiem najbardziej liczą się interakcje, to, co w sferze międzyludzkiej wybrzmiewa najsilniej. Hildebrandt zresztą wcale nie zwraca uwagi na tło, zależy mu na sensacyjności, którą zamyka w biegu wydarzeń. Jedno ciekawe rozwiązanie szykuje przy temacie homoseksualizmu – tu odbiega od stereotypu z kryminałów. Ale poza tym… Szafuje trupami, wyciąga na światło dzienne coraz to nowe zagadki, żeby wzbudzić strach. Do tego nie znajduje pokrzepienia dla samych bohaterów: tu każdy albo jest uwikłany w zbrodnię i z jakiegoś powodu nie może się do tego przyznać śledczym, albo musi działać bez wsparcia innych, albo spotyka się z niechęcią czy wręcz jawną agresją. Autor odchodzi tak daleko, jak to tylko możliwe, od motywów obyczajowych i „normalności” – w jego książce zamiast tego pojawia się ciągłe poczucie zagrożenia.
Atmosferę taką autor buduje najprostszymi środkami. Przede wszystkim unika rozwiązywania zagadek zbyt szybko, woli zostawiać niedopowiedzenia niż zasugerować zbyt dużo. Stosuje przeskoki fabularne, przechodzi od postaci do postaci po to tylko, żeby zatrzymać bieg wydarzeń w pozornie najciekawszym momencie – i zmusić czytelników do śledzenia kolejnych przygód. Jednak niespecjalnie zależy mu na konstruowaniu świata przyjaznego postaciom – czy chociażby azylu dla prowadzących śledztwo. Tutaj każdy jest wrogiem dla reszty, na porządku dziennym będą wyzwiska, przekleństwa i rozkazy, żadnego wytchnienia od brutalności. Przejawia się to w języku dialogów, który momentami wpływa też na samą narrację. Przez takie stałe utrzymywanie jednego poziomu grozy czy zła znieczula na to autor czytelników, w pewnym punkcie lektury staje się jasne, że niewiele ponad to będzie miał do zaoferowania.
„Czerwony szkwał” jak na powieść rozrywkową o wielu wątkach splatanych przez jedno śledztwo wydaje się – niestety – również powieścią jednowymiarową, nie ma tu szukania różnorodności tematycznej czy w ramach przesłań, nie ma odkryć, które uzasadniałyby lekturę. Robi się to niewystarczające, zupełnie jakby autor miał odbiorcom do zaoferowania wyłącznie brukowe słownictwo i zwierzęcy strach. Większy nacisk kładzie na eksponowanie tego niż na komponowanie opowieści.
„Czerwony szkwał” jest niby książką, którą czyta się w miarę szybko – ale brak puent i wyczulenia na niuanse (wszystko rozgrywa się na jednym poziomie) trochę męczy. Rzecz jasna, trafi do miłośników powieści sensacyjnej, nie odrzuci od czytania fanów seriali akcji, nie zmęczy ich też, więc nadaje się na lekturę dla mas, czegoś tu jednak za mało – już na etapie poprowadzenia relacji. Tomasz Hildebrandt nie przekonuje do siebie, być może przez wprowadzanie scenek bez puent – albo za sprawą języka.