O spektaklu „Stany podgorączkowe” Martina Crimpa pod opieką pedagogiczną i reżyserską Agnieszki Glińskiej w AST w Krakowie pisze Mateusz Leon Rychlak.
„Nigdy nie ma się drugiej okazji,
żeby zrobić pierwsze wrażenie”
– Andrzej Sapkowski
Całkiem niedawno zakończyło się Forum Młodej Reżyserii, w trakcie którego odbyła się dyskusja panelowa o debiutach, dotycząca również dyplomowych spektakli studentów Wydziału Reżyserii i Dramaturgii. Specyfika wydarzenia nie przewidywała przestrzeni do rozmowy o dyplomach aktorskich, dlatego przy okazji recenzji spektaklu „Stany podgorączkowe” w reżyserii Agnieszki Glińskiej postanowiłem napisać o tym kilka słów. Albowiem – niestety – „Stany podgorączkowe” są bardzo dobrym przykładem tego, jak dyplomy aktorskie wyglądać nie powinny, choć akurat stronie aktorskiej zarzucić wiele nie można.
Ale wszystko po kolei. Po pierwsze – budowa i konstrukcja postaci. „Stany podgorączkowe” składają się z dwóch części, zupełnie ze sobą niekorespondujących fabularnie. Postaci występujące w każdym z rozdziałów w żaden sposób z siebie nawzajem nie wynikają, brak im punktów wspólnych czy pokrywających się doświadczeń. Prowadzi to do zupełnego rozszczepienia kreacji aktorskich na szereg mniejszych segmentów, opartych na kilku monologach i statycznych dialogach. Mimo tych trudnych okoliczności do zaprezentowania się na scenie pierwszy segment dosyć ciekawie pokazywał możliwości i styl grania aktorów. W szczególności Charlesa Rabendy jako pisarza przed debiutem, Joanny Karcz w roli zwiewnej i niezrównoważonej kobiety po czterdziestce czy Michała Królikowskiego wcielającego się w emeryta pochłoniętego żałobą. I każda z tych postaci nabudowuje pewne napięcie, którego głębię chciałoby się poznać dużo lepiej. Kilka postaci, zarys ich historii i na tym koniec. Zaczyna się część druga, opowiadająca o czymś zupełnie innym.
Drugim problemem spektaklu jest jego brak spójności. W ramach akcji nie ustanawia się żadnego wspólnego tła, żadnej wspólnej płaszczyzny, na której pojawiają się poszczególne opowieści. Żadna z portretowanych postaci nie ma jakiegokolwiek fabularnego ani dramaturgicznego uzasadnienia dla spotkania z pozostałymi. Prowadzi to do zupełnej inercji, wywołanej brakiem interakcji zbiorowych czy też indywidualnych. Stworzenie zbioru indywidualności bez wspólnego kontekstu nie pozwala na kreowanie postaci w sytuacji scenicznej, w ruchu, w szerszym obrazie i prowadzi do spłaszczenia odbioru.
Trzeci mankament – zmierzanie donikąd. Spektakl nie ma wyraźnego celu, nie dąży ani do przedstawienia zbiorowości, ani konkretnej historii, ani indywidualnych spojrzeń na jakieś zagadnienie. W tak konstruowanym świecie odkrycie zamysłu i sensu nadanego przez twórców staje się jeśli nie niemożliwe, to zdecydowanie utrudnione.
Jedynym naprawdę ciekawym elementem tego spektaklu jest jego forma, czysta, bardzo umowna, zarówno scenograficznie, jak i kostiumowo (Monika Nyckowska, Julia Zawadzka), ale także muzycznie. Opracowanie muzyczne, będące zasługą Patryka Szwichtenberga, jest szlachetnie delikatne, a zbiorowe wykonania kilku piosenek, z finałową „Serenade” na czele, pozwoliły przełknąć gorzką pigułkę całego spektaklu.
Niezmiernie żałuję, że aktorom, którzy mieli okazję zaprezentować przebłyski naprawdę intrygujących umiejętności na scenie, nie pozostawiono wystarczająco dużo przestrzeni w obrębie głębszego i wyraźniej zarysowanego spektaklu, dzięki któremu udałoby się ich poznać nieco lepiej. Ta szansa w przestrzeni spektaklu dyplomowego została zaprzepaszczona bezpowrotnie.