O spektaklu „Po tamtej stronie jeziora” Marcina Wierzchowskiego i Daniela Sołtysińskiego w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Ochoty w Warszawie pisze Natalia Karpińska.
Gdyby nie serialowa sensacyjność i filmowe elementy spod znaku nośnej techniki found footage, „Po tamtej stronie jeziora” w reż. Marcina Wierzchowskiego mogłoby aspirować do bycia niezwykle poruszającą opowieścią o palimpsestowości historii i pokoleniowych uwikłaniach. W efekcie powstał dobry, choć niekoniecznie odkrywczy spektakl, rezonujący bardziej z młodą publicznością, niż dorosłym odbiorcą.
W nieco zagadkowych materiałach prasowych dowiadujemy się o inspiracjach twórców scenariusza: Marcina Wierzchowskiego i Daniela Sołtysińskiego oraz o autorskim charakterze projektu realizowanego w Teatrze Ochoty. Korzystając z bogatych możliwości projektowania świata przedstawionego z pomocą ustawień hellingerowskich, reżyser ponownie proponuje aktorom wspólne zanurzenie się w świat ukrytych dynamik i zależności rodzinnych, z nadzieją na oświecające uzdrowienie. Tłem są oczywiście trudne, wojenne i powojenne doświadczenia pokolenia pradziadków i dziadków, które meandrują krętymi ścieżkami, docierając do świadomości młodych bohaterów sztuki. Tych poznajemy w momencie podejmowania decyzji o sprzedaży rodzinnego domu w kaszubskiej wsi Kamień, położonej na terenach Ziem Odzyskanych. Równolegle z obyczajowymi wątkami, spośród których na pierwszy plan wybija się konflikt między braćmi (Piotr Gadomski, Maciej Walter) oraz walka o względy Kiki (Barbara Liberek) – ich przyjaciółki z dawnych lat, rozwija się wątek odkrywania drzewa genealogicznego i poszukiwania źródeł zła, tkwiących w rodzinnych korzeniach. Stopniowa transformacja traum i powrót widm z przeszłości wpędza bohaterów w wir trudnych konfrontacji, plasujących się na granicy intymnych i terapeutycznych egzorcyzmów. Te kolektywne objawienia – wydaje się, że momentami zbyt nachalnie i karykaturalnie sygnalizowane, działają w chwilach wyciszonych rozmów z przodkami. Ich ożywione fotografie przemawiają do nas szeptem, wyłaniając się z ciemności. Historia dochodzi do głosu i przebija się przez otwarte rany współczesności.
Zapowiadane wyzwalanie się z ciążącej przeszłości przybiera rozmaite kształty: od teatralnych rekonstrukcji konkretnych sytuacji, przez metafizyczny dialog z duchami zmarłych, po obracanie w nonszalancki żart stereotypowych anegdotek o rodzicach czy dziadkach. W tych scenicznych zmaganiach docenić należy wigor i swobodę wszystkich aktorów, którzy w tej przygodowo-historycznej, paradokumentalnej materii odnajdują się w należyty sposób.
Kto w teatrze choć raz widział realizacje poświęcone fali okrucieństwa płynącej wojennym rytmem, porywającej wszystkich bez wyjątku; kto zanurzył się w bezdenny świat konfliktów między narodami i kolegami ze szkolnej ławki, którzy z przyjaciół stawali się największymi wrogami, kto widział sztuki o pokoleniowych traumach, ten spektakl „Po tamtej stronie jeziora” przyjmie z pobłażliwym kiwaniem głowy. Spektakl Wierzchowskiego to kolejny kamyczek rzucony w stronę kamieni takich jak „(A)pollonia” Krzysztofa Warlikowskiego, „Nasza klasa” Tadeusza Słobodzianka, „Punkt Zero: Łaskawe” w reż. Janusza Opryńskiego czy ostatnio „Ocalone” w wykonaniu Agnieszki Przepiórskiej w reż. Piotra Rowickiego. Dla samego Wierzchowskiego projekt jest kontynuacją wątków zarejestrowanych w „Pięknej Zośce” z Teatru Wybrzeże, lecz z przyjęciem odwrotnej perspektywy.
Spektaklowi zdecydowanie przydałyby się skróty, nie wspominając już o dramaturgicznym rytmie, który gubi się w wydłużonych, psychologizowanych dialogach. Sensacyjność być może okaże się atrakcyjna dla młodszego widza, który odnajdzie się w estetyce rodem z serialu „Stranger things”. Na dłuższą metę jednak jej sens szybko się wyczerpuje, pozostawiając niedosyt i lekkie znudzenie.
fot. Artur Wesołowski