O spektaklu „Nienasyceni” Jeffa Goulda w reż. Anity Sokołowskiej w Garnizonie Sztuki w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
Komediodramat amerykańskiego dramaturga można by uznać w pierwszym odruchu za utwór, w którym najważniejsze są wywołujące chwile relaksu i śmiechu męsko-damskie „igraszki”, tyle że ich metamorfozy w trakcie przebiegu akcji i to jakie wywołują konsekwencje bywa na tyle zaskakujące, że zaczynamy poddawać się aurze, w której dość zgrabnie, inteligentnie i momentami nawet błyskotliwie autor malując obyczajowy obrazek miesza ze sobą różne tony, emocje, raz podbijające ich pogodną żartobliwość, to znów konstruując chyba jednak życzliwe ludziom paradoksalne prawdy o moralności. Dlatego raczej nie zasłaniamy z powodu prezentowanych „nieprzyzwoitości” naszego oblicza, lecz chyba jednak bardziej odnajdujemy się w potoku głoszonych prawd, postaw i doświadczeń, które możemy z pełną otwartością uznać za bliskie każdemu człowiekowi próbującemu, nawet sięgając po jednorazowe przygody, budować intymne, ale nie tylko, relacje z naszymi partnerami.
Anita Sokołowska nie stawia w „Nienasyconych” głównie na samą akcję, choć stara się pokazać także sprawność formalną dramatu; buduje raczej proste sytuacje, do czego zresztą skłania bardzo umowna przestrzeń, natomiast skupia się przede wszystkim na tym, o czym protagoniści w poszukiwaniu „lepszej miłości” rozmawiają i jak są przez nich prowadzone kolejne rozmowy odsłaniające skrywane wcześniej prawdy czy pragnienia. Dialog jest dla reżyserki najważniejszy – dba o to, by podczas wychodzących na światło dzienne wciąż nowych tajemnic był potoczysty, wartki, toczył się gładko i jednocześnie „elegancko”. Co nie znaczy, że oprócz swoistego wdzięku nie znajdziemy w rozmowach i odrobiny cynizmu, złośliwości czy ironii, prób zachowania pozorów czy pochwały konwenansu. Sokołowska prowadząc wprawną ręką aktorów, stara się uciec od tego, co mogłoby w eksploracji komunikacyjnych zaburzeń zabrzmieć banalnie czy uchodzić tylko za błahe. Stara się tak konstruować działania sceniczne, by były jednocześnie wysmakowane, precyzyjne, dowcipne i w jakiś sposób pomimo wszystko dyskretne. A to wcale nie jest proste przy tak prowokacyjnym tekście, niekiedy mogącym boleśnie ranić partnera (przy okazji może i samego widza?), stawiającym na jednej szali ludzkie porywy namiętności i towarzyszące im uczucia pożądania, zazdrości czy potrzeby wierności i bezkompromisowości.
Aktorzy zaproszeni do udziału w tym przedsięwzięciu (Garnizon Sztuki nie posiada stałego zespołu), można śmiało powiedzieć, grają bez zarzutu, choć bez wątpienia największe wrażenie na piszącym te słowa zrobiły finezyjnie role Jakuba Sasaka i Macieja Zakościelnego. Wszyscy razem zaś udowodnili, nie bez temperamentu, że sztuka prowadzenia wyrafinowanego dialogu nie ma dla nich tajemnic.
fot. mat. teatru