„Dziady” w reżyserii Janusza Wiśniewskiego, Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana w Warszawie – pisze Anna Czajkowska.
W repertuarze Teatru Polskiego „Dziady” Adama Mickiewicza po raz pierwszy pojawiły w kwietniu 1915 roku. Wyreżyserował je Józef Sosnowski. Potem wystawiono je jeszcze czterokrotnie, a teraz po polski dramat narodowy sięga Janusz Wiśniewski, czytając tekst jako nieprzerwaną całość, opracowując scenografię, kostiumy i grę światła. Układ scen podporządkowuje własnej, wyraźnej logice, opartej na koncepcji twórczej genialnego wieszcza. Arcydramat zadedykowany przez Mickiewicza pamięci przyjaciół wileńskiej młodości, poetycki pomnik wystawiony patriotom-męczennikom, inspirował od zawsze. Fragmentaryczność, otwarta, swobodna kompozycja – charakterystyczna dla dramatu romantycznego, niejednolita akcja przenoszona z miejsca na miejsce, wielokrotnie zachęcała kolejnych reżyserów do różnorodnych interpretacji, skracania czy wydłużania poszczególnych fragmentów. Wiśniewski tworząc swoje widowisko, angażując prawie 60 aktorów, dokonuje skrótów, ale niczego nie nadinterpretowuje, skupia się na tekście i myśli Mickiewicza, a długość „Dziadów” wynika między innymi z integracji ich poszczególnych części w całość jednorodną teatralnie – „Dziady wileńsko-kowieńskie” (część II i IV) łączą się płynnie z „Dziadami drezdeńskimi”.
Geniusz Mickiewcza w arcypoemacie „Dziady” lśni pełnym blaskiem, który z upływem czasu wcale nie blednie, wciąż działa na umysły, pobudza wrażliwość. Dramat nie jest łatwy, ale napisany rewelacyjnie. Trzeba docenić rys romantyczny w najlepszym wydaniu, mistrzostwo w konstruowaniu scen-obrazów, różnorodność postaci, skomplikowanych osobowości, silnie osadzonych w psychologii człowieka. Obok bohaterów z krwi i kości, bardzo prawdziwych, którzy budzą emocje widza, jest też cały świat metafizyczny. To wszystko znakomicie splata się i przenika.
Dziady, uroczystość obchodzona między prostym ludem na pamiątkę zmarłych przodków, korzeniami sięgająca czasów pogańskich, za czasów Mickiewicza nadal na Litwie była popularna. Święcone tajemnie w kaplicach, pustych domach niedaleko cmentarza, w ukryciu przed duchowieństwem, pięknie odmalował poeta w II części poematu. Udramatyzowany, ludowy obrzęd, nasycony jest zagęszczonym nastrojem tajemniczości i napiętego oczekiwania – „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie…”. Spektakl rozpoczyna się rewelacyjnie, z prawdziwym przytupem: „Zamknijcie drzwi od kaplicy I stańcie dokoła truny; Żadnej lampy, żadnej świécy, W oknach zawieście całuny” – woła Guślarz Jana Jangi-Tomaszewskiego i rozlega się trzask prawdziwie zamykanych wejść, a po plecach przebiega dreszcz. Szkoda, że Wiśniewski nie jest konsekwentny, nie podąża w tym momencie za tekstem i światła w teatrze nie gasną choćby na moment. Mroczno-nocne, ludowe misterium wzmacniają rozbłyskujące płomienie i aura tajemniczej baśniowości, która częściowo przywraca tak pomysłowo wprowadzony nastrój. Wśród ludzi różnych stanów toczy się sąd nad życiem ziemskim zjaw zmarłych, dokonywany miarą człowieczeństwa, wedle prostych zasad. Zadziwia ponadczasowość, którą nadał temu rytuałowi autor. Wzmacnia to jeszcze dekoracja – zmysłowa, plastyczna, działając na wyobraźnię – drobiazgi we wnętrzu kaplicy, święte obrazy, płonące świece i półmrok panujący wokół postaci. Przybywają widma, wywoływane sugestywnymi zaklęciami Guślarza: dzieci, które nie doznały goryczy ni razu (znakomicie przygotowana, ucharakteryzowana gromadka dzieci zasługuje na wielkie, szczere brawa), okrutny dla poddanych Pan (mała rola, ale bardzo dobrze zagrana przez Marcina Jędrzejewskiego) i pasterka Zosia, „która nie dotknęła ziemi ni razu”. Reżyser nie próbuje „urealniać” zjawiskowych mini-scenek, baśniowych obrazów, z których próbuje budować misterium zakorzenione w wyobraźni i ludowej moralności, pozostając wiernym słowom poety. W spektaklu występuje kilkudziesięciu aktorów, ale nie przytłacza on nadmiernym rozmachem czy rozbudowaną scenografią. W tej samej scenerii i atmosferze, na pograniczu snu i jawy, rozgrywa się część IV, rozmowa Gustawa z Księdzem, falująca od zmiennych nastrojów, czułości, romantycznych wspomnień, aż po gniew, bunt, rozpaczliwe wyznania miłosne. Ból miłości, ukazany z wielką sugestywnością dramaturgiczną, namiętnością – potężną i piękną, ze szczerością i zrozumiałą rozpaczą oddaje wiernie Jakub Kordas w roli Gustawa. Muszę przyznać, że jest to jedna z lepiej odegranych przez niego scen. Gustaw-Konrad przemówi jeszcze w kolejnych odsłonach, gdzie kulminacyjnymi fragmentami pozostają Wielka Improwizacja oraz Widzenie księdza Piotra. W Dreźnie, w bardzo krótkim czasie, Adam Mickiewicz napisał „Dziadów część trzecią”. To bardzo intensywny dla poety czas. „Dziady drezdeńskie” mają posmak surrealizmu, uderzają niezwykłą siłą prawdziwości. I te elementy wykorzystuje reżyser, by pokazać jak wnikliwym analitykiem i krytycznym obserwatorem zbiorowości jest Mickiewicz. Odmalowane w utworze typy ludzkie, choć za pierwowzór miały autentyczne postaci, wciąż zadziwiają aktualnością. Wysublimowana, teatralnie wystylizowana scena Salonu Warszawskiego jest wielką prawdą o rozbitej polskiej społeczności – pyszałkowata arystokracja, karierowicze, literaci głusi na narodowe sprawy, a łasi na pochlebstwa oraz zdrajcy współpracujący z caratem doskonale odnaleźli się w nowej, zniewolonej Polsce. Mickiewicz, a za nim reżyser i aktorzy, pokazują ich „bez retuszu”, w ostrym, satyrycznym świetle. Szkoda, że nie rozbudowano tego fragmentu, pozostawiając go w jednym punkcie (wokół łoża). W Salonie Warszawskim pięknie zaprezentował swe aktorstwo Paweł Krucz (Adolf) przejmująco interpretując mickiewiczowskie opowiadanie o Cichowskim, męczenniku narodowym. Równie mocno brzmią słowa wypowiadane przez Niemojewskiego (Maksymilian Rogacki), a w oryginale przez Piotra Wysockiego: „Naród nasz jak lawa/ z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa/ Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi/ Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi” – mówi. Grupie salonowej przeciwstawia Mickiewicz młodzież wileńską, łamaną śledztwem, zakuwaną w kajdany. „Dziady drezdeńskie” opatrzył wieszcz taką dedykacją: spółuczniom, spółwięźniom, spółwygnańcom za miłość ku ojczyźnie prześladowanym, z tęsknoty ku ojczyźnie zmarłym w Archangielsku, na Moskwie, w Petersburgu — narodowej sprawy męczennikom. W inscenizacji Janusza Wiśniewskiego w tej samej scenerii co II i IV część rozgrywają się pozostałe sceny-obrazy. Podczas wigilii Bożego Narodzenia, w klasztorze bazylianów w Wilnie zmienionym w więzienie carskie, widzimy więźniów, którzy spotykają się w celi Konrada, by powitać nowego aresztowanego, Żegotę. Trafił on do celi, mimo że nie był jednym ze spiskowców. Cela jest niezwykłym miejscem, w którym historia przeplata się z poezją, a dramat osobisty Adama Mickiewicza z dramatem jego przyjaciół. Tak też odczytuje ją Wiśniewski. Mickiewicz świetnie oddaje atmosferę zbrodniczych poczynań Nowosilcowa i bohaterskiej postawy filomatów. Z dokumentarną wiarygodnością snuje swą opowieść, a sugestywność użytych środków poetyckich wciąż porusza. W romantycznej egzageracji, idealnie pasującej do sytuacji wspomnianych prześladowań, podaje nie tylko fakty, ale buduje też literacki pomnik filomatom, wyraz patriotyzmu, poświęcenia i dojrzałej miłości ojczyzny. Uwagę przykuwają poszczególne słowa wypowiadane przez młodych ludzi, a zawłaszcza Jana Sobolewskigo – Fabian Kocięcki pięknie oddaje smutek i żar historii o męczeństwie.
Na ścianach celi główny bohater pisze: „Gustavus obiit – natus est Conradus” („Gustaw umarł – narodził się Konrad”). To punkt zwrotny, wstęp do porywającego, wielkiego monologu. W inscenizacji Wiśniewskiego młodziutki Konrad z żarem, bólem, tytaniczną niemal siłą wygłasza Wielką Improwizację. Jeszcze brak jej przynależnej mocy, jeszcze warto podkreślić brzmienie – ale i tak Jakub Kordas, debiutujący jako Gustaw – Konrad, wspaniale dźwiga ciężar tej roli, choć oczekiwania wobec niego są spore. Nie naśladuje swoich poprzedników, raczej stara się stworzyć swoją postać Konrada, mierząc się z legendą samotnego bohatera ze zrozumieniem i z wielką pasja. A obok niego znakomity Wiesław Komasa w roli pokornego, ufającego modlitwie i bożej opiece księdza Piotra (nagrodzony oklaskami za długi, proroczy monolog – Widzenie). To on zmaga się z diabelskimi siłami i mocą egzorcyzmów uwalnia Konrada z diabelskich pazurów. Splatanie się fantastyki, ludowej mitologii z pozarealnym światem wizji i snów oplata cały spektakl, nadaje mu specyficzny charakter, pełen kontrastów. Zadziwiająco „prawdziwy” Belzebub (bardzo dobry Szymon Kuśmider w tej roli) pojawia się w kolejnych kalejdoskopowych scenach. Niemal nieustannie towarzyszy bohaterom, w tym głównie Senatorowi w jego śliskich, podłych poczynaniach.
Mickiewicz w „Dziadach” wspaniale sportretował różne typy ludzkie – popleczników, podłych służalców – które krążą wokół Senatora, zabiegając o jego względy. Sceny z III części: Pan Senator i Bal u Senatora to soczysta groteska, satyryczna karykatura, która – choć nienapisana z myślą o teatrze – na teatralnym deskach brzmi szczególnie wymownie. Marionetkowe korowody rodem niemal z szopki, skontrastowane zostały z bardzo emocjonalnymi, naturalistycznymi fragmentami, oddającymi okrucieństwo i cynizm Nowosilcowa (rozpacz i krzyk pani Rollinson – Ewy Domańskiej, rozmowa z księdzem Piotrem). Choreografa Emila Wesołowskiego bardzo wydatnie podkreśla te elementy poprzez taneczny ruch i ustawienia postaci. Senator Nowosilcow, w którego wcielił się Krzysztof Kwiatkowski, jest chyba najbardziej udaną kreacją tego spektaklu. Nowosilcow należał do grona największych wrogów narodu polskiego i był najbardziej znienawidzonym carskim urzędnikiem. By powrócić do łask cara postanowił wykryć nieprawdziwy spisek Filomatów i Filaretów, bez skrupułów aresztując i niszcząc, prześladując w najokrutniejszy sposób młodzież i studentów Uniwersytetu Wileńskiego. Nowosilcow Kwiatkowskiego to człowiek w sile wieku, przystojny, ugrzeczniony i szarmancki, a przy tym niepospolity, bystry, lubiący towarzystwo dam. Ale te zalety to tylko pozory, pod eleganckim strojem kryje się intryganctwo, dwulicowość i okrucieństwo, hipokryzja, nienawiść do wszystkich przeciwników oraz żądza sukcesu. Biada temu, kto stanie mu na drodze! Kwiatkowski z wyczuciem oddaje charakter Nowosilcowa, poprzez gest, niedbałe słowo, gwałtowność ruchu. Gdy pojawia się na scenie, skupia na sobie uwagę całej widowni – to magia głosu, siły osobowości i – przede wszystkim – umiejętnie prowadzonej gry. Warto docenić i innych aktorów, którzy, choć czasem tylko chwilę goszczą na scenie, budują całość tej inscenizacji, nadają jej koloryt i klimat – Martę Kurzak jako Anioła Stróża, a obok Annę Borowiec i Jadwigę Jankowską-Cieślak, Annę Cieślak jako Księżną, Marcina Bubółkę – Literata, Henryka Łapińskiego jako Ducha, Krzysztofa Kumora – Doktora, Katarzynę Skarżankę jako Bajkowa i innych.
A wady inscenizacji? Dokonane liczne skróty odbierają przedstawieniu romantyczny rozmach, poczucie obfitości, głębi, synkretyzmu, w którym teraźniejszość i przeszłość zespalają się z wizją przyszłości. Przydałoby się więcej rozmachu w dekoracji, zmienności wpisanej w tekst, ostrzejszych kontrastów wzmagających napięcie, wynikających z niezwykłej kompozycji arcydramatu. Plastyczne kompozycje o symbolicznej wymowie są zbyt słabo eksponowane, podobnie ekspresja tkwiąca w muzyce. Dla wytrawnych teatromanów, znawców Mickiewicza, to ciut za mało. Mimo to powstał spektakl jednorodny, przybliżający wszystkim porywającą lirykę połączoną z patosem, wzruszający prostotą opowieści, który pozwala rozkochać się w romantycznej sztuce naszego genialnego wieszcza.
Anna Czajkowska – pedagog, logopeda dyplomowany oraz trener terapii mowy. Absolwentka Pomagisterskiego Studium Logopedycznego Uniwersytetu Warszawskiego, a także Podyplomowych Studiów Polityki Wydawniczej Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracuje z wydawnictwami edukacyjnymi (Nowa Era, Edgard) oraz portalem babyboom.pl, dziecisawazne.pl i e-literaci. Instruktor metody PILATES. Recenzje teatralne pisze od 2011 roku.