Recenzje

Niezauważona obecność

„Nagasaki” wg Érica Faye w reż. Pawła Kamzy we  Wrocławskim Teatrze Współczesnym – pisze Kamil Bujny.

Można powiedzieć, że okoliczności pandemiczno-polityczne sprzyjały premierze spektaklu „Nagasaki”. Nie w sensie marketingowym czy artystycznym, tylko społecznym. Siedząc na widowni do połowy wypełnionego Wrocławskiego Teatru Współczesnego, mając w głowie doświadczenia z ostatnich kilku miesięcy, łatwo utożsamić się z osamotnionymi, zdanymi tylko na siebie, wyrwanymi z rzeczywistości i pozbawionymi poczucia stabilności bohaterami. Zanim jednak to poczucie zrozumienia zdąży się w oglądającym umocnić, dochodzi do rzeczy, która przekreśla szansę na jakąkolwiek więź emocjonalną – świat spektaklu oddala się od oglądającego, staje się dla niego daleki, zupełnie nieinteresujący.

„Nagasaki” w reżyserii Pawła Kamzy to przedstawienie o dwóch postaciach, które połączyła bezdomność. Ona, Nielegalna (Zina Kerste), pozbawiona dachu nad głową, wkrada się do jego mieszkania, by choć przez chwilę poczuć, że ma w życiu jakieś stałe miejsce. On, Meteorolog (Tadeusz Ratuszniak), wprawdzie ma własny kąt, jednak czuje się bezdomny duchowo – cierpi na nerwicę natręctw, izoluje się od innych, niechętnie decyduje się na jakiekolwiek zmiany. Oboje zdani tylko na siebie, wyrzuceni poza społeczeństwo, skrzywdzeni, nagle zostają ze sobą skonfrontowani.

W kilku momentach przedstawienia Nielegalna śpiewa, że została sam na sam ze sobą. Odnoszę wrażenie, że to poczucie osamotnienia dotyczy nie tylko jej postaci, ale także widza. Przez znaczną część spektaklu oglądający czuje się nie tyle niezintegrowany z bohaterami, ile – co gorsze – nawet niezaproszony do tego, by choć trochę zbliżyć się do ich świata. „Nagasaki” rozgrywa się we własnym tempie, gdzieś poza realnym czasem, jakby z dala od widza. Wprawdzie z początku może się wydawać, że przedstawienie będzie oglądać się w zaintrygowaniu, poczuciu tajemnicy i oczekiwania na coś niezwykłego, jednak z czasem okazuje się, że żadnego zaskoczenia nie będzie. Tak naprawdę cały, trwający ponad godzinę, pokaz nie jest w stanie zaproponować niczego więcej niż to, co oferuje w pierwszych kilkunastu minutach. Gdy poznajemy dwójkę bohaterów, dowiadujemy się o nich niemal wszystkiego: ona – bezdomna, wkradająca się do cudzego mieszkania, on – samotnik, zapętlony w wykonywaniu tych samych czynności (pobudka – łyk soku – praca – powrót – sprawdzanie, czy nikt nie naruszył jego prywatności – relacjonowanie poczynionych ustaleń w Internecie – sen). Wszystko, co następuje później, także w obliczu ich ostatecznego spotkania, nie przynosi żadnych nowych rozwiązań, a potwierdza jedynie wyjściowe intuicje widza.

Wprawdzie twórcy starali się poprowadzić spektakl tak, by był możliwie najbliżej naszej rzeczywistości (wprowadzono nawet melodie znanych piosenek disco-polo), jednak efekt jest zgoła inny – nie sposób pomyśleć, że sceniczna opowieść jakkolwiek diagnozuje problemy naszego świata. Nie chodzi bynajmniej o nieaktualność tematyczną, bo bezdomność – jak pokazują statystyki, również te polskie – to boleśnie aktualna kwestia, tylko o to, że sposób, w jaki „Nagasaki” podchodzi do tematu, jest zupełnie nijaki, pozbawiony politycznego potencjału. Trudno mówić o stawianiu diagnoz, gdy doświadczenia obu postaci nie mają żadnego indywidualnego rysu, a powielają jedynie obiegowe wyobrażenia na temat samotności i braku domu.

Czego tak naprawdę dowiadujemy się z pokazu? Co twórcy mówią nam o współczesnym świecie? Na pewno ukazują, że opresja systemu, w którym żyjemy, jest tak wielka, że nie każdy może sobie z nią poradzić. Starają się również uzmysłowić widzom, że można mieć fizyczny dom, a mimo to czuć się bezdomnym. Zwracają także uwagę na potrzebę bliskości i poczucia stabilności. No tak, to wszystko słuszne i cenne, ale przy tym oczywiste i banalne. Wprawdzie można by wprowadzić do prezentacji jakieś polityczne gesty, tak, by spektakl nie tylko wskazywał na istnienie problemu, ale także proponował jego konkretne rozwiązania, ale nic takiego nie następuje. Przedstawienie jedynie utwierdza widza w przekonaniu, że bezdomność i strach przed opresją to wciąż aktualne problemy.

Choć Kamza przygotował prezentację na temat społecznie ważny, to bynajmniej nie zabrał głosu w toczącej się wokół niego dyskusji. Jego spektakl jest bowiem pozbawiony jakichkolwiek politycznych ambicji, stwierdza tylko to, co już dawno zostało stwierdzone. W „Nagasaki” brakuje mniej oczywistego spojrzenia na podjęte zagadnienia oraz bardziej wyrazistego języka w mówieniu o świecie. Przedstawienie pod tym względem wydaje się zupełnie bezbarwne, jakby nieświadome swojego społecznego potencjału. Choć nie trzeba za każdym razem objaśniać widzowi świata (czy można mieć jeszcze takie ambicje?) oraz przedstawiać mu rewolucyjnych teorii, to jednak powinno się uzasadnić, dlaczego zdecydowało się zrealizować spektakl na konkretny temat. Oglądając ostatnią premierę Wrocławskiego Teatru Współczesnego, nie bardzo wiadomo, o co właściwie twórcom chodzi – z jakim komunikatem chcą zostawić publiczność? Czy widz, wychodząc z sali, powinien być wstrząśnięty złożonością problemu, tym, że – cytując „Piersi ćwierć”, tekst jednej z piosenek zespołu Hey – „dom to nie miejsce, lecz stan”? Może planowano, iż uczestnik pokazu uświadomi sobie, że nasze życie często nie wygląda tak, jakbyśmy sobie tego życzyli? A może powinien on uzmysłowić sobie, że bezdomność jest w gruncie rzeczy demokratyczna i dotyczy nasz wszystkich? Jednemu brakuje bowiem dachu nad głową, innemu przyjaciela, a jeszcze komuś poczucia celowości. No tak, to wszystko racja, święta prawda, bynajmniej nie zamierzam tego negować, ale czy to nie za mało, jak na osiemdziesięciominutowe przedstawienie?

Oglądaniu spektaklu Kamzy towarzyszy w związku z tym poczucie bezradności. Wynika ono z kilku rzeczy, jednak najistotniejsze okazuje się przekonanie, że jako widz nie ma się żadnego zadania do wykonania: niczego nie trzeba interpretować, do niczego nie trzeba dochodzić, o nic nie trzeba pytać. Wszystko, od wskazania problemu po jego artystyczne przetworzenie i uzasadnienie, dzieje się na scenie, jest bardzo dosłowne. Oglądający zostaje zwolniony z jakiegokolwiek działania: nie jest ani prowokowany, ani zmuszany do dyskusji. Zupełnie tak, jakby go na sali wcale nie było. To wrażenie niebycia towarzyszy zresztą także po wyjściu z teatru – widz czuje się bowiem tak, jakby na spektakl nigdy nie przyszedł.


fot. Dawid Stube

Komentarze
Udostepnij
Tags: , ,