Flannery O’Connor: Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane. W.A.B., Warszawa 2019 – pisze Izabela Mikrut.
Obszerny tom z opowiadaniami zebranymi Flannery O’Connor stanowi kwintesencję tego, co powszechnie sądzi się o literaturze amerykańskiego południa: motywy charakterystyczne i powtarzające się w krótkich historyjkach to często różnice w traktowaniu czarnych i białych (rzeczywistość zawsze musi być podzielona tak, żeby jedna rasa wypadała gorzej niż druga, tu autorka uruchamia zestaw dyżurnych obrazków), temat żarliwości religijnej i – wiążącej się z nim prostoty w małych społecznościach (ludzie nie poddają refleksji tego, co powie im duchowny, nie są nauczeni, by kwestionować wiarę), bieda i zacofanie. Sporo w tym nawet oskarżeń wymierzanych w lokalność, zupełnie jakby O’Connor próbowała przekonać czytelników, że taki stan rzeczy dałoby się zmienić, gdyby tylko świat zechciał zareagować na płynące stąd doniesienia. Ale z drugiej strony – to już wizja tak wrośnięta w schemat myślenia o Południu, że trzeba by kolejnych wieków, żeby obalić mity. Flannery O’Connor raczej je podtrzymuje, nawet jeśli w części utworów zdradza swój stosunek do zastanej sytuacji. Posługuje się ostrą satyrą i równie ostrą publicystyką, żeby wyrazić gniew: w tych opowiadaniach daleka jest od sentymentów i ocalania wspomnień z młodości.
Każdy z bohaterów na nowo staje się nośnikiem wad, względnie – ich ofiarą. Sygnalizuje autorka ich zacofanie i przytłaczającą codzienność choćby przez modyfikacje językowe: część bohaterów nie posługuje się językiem literackim ani gwarą, a przedziwną mieszanką ludowości połączonej z koszmarnymi błędami językowymi, w ten sposób najłatwiej przecież obnażyć prymitywizm i zdradzać stosunek do postaci. Surowe osądy mają swoje źródło w rozczarowaniach – ale stanowią też sporą część charakterystyk. W tomie „Ocalisz życie, może swoje własne” nie ma się przez to wrażenia przechodzenia między opowiadaniami: owszem, zmieniają się scenerie i wydarzenia, wiek czy doświadczenia bohaterów – ale tematy, które wydają się stałe, ujednolicają tę książkę.
Flannery O’Connor pisze teksty krótkie i jednolite. Nie zajmuje się wymyślaniem zamkniętych fabuł i opowiadaniem historii – właściwie historie same się opowiadają na marginesie tego, co autorka przedstawia i co mówi (albo co zdradza) o bohaterach. Unika klasycznego budowania akcji, skupia się bardziej na obrazkach rodzajowych i na tym, co dzieje się między postaciami, w relacjach interpersonalnych dopatruje się możliwości analizowania problemów Południa. Nieprzypadkowo część z tych tekstów czyta się właściwie jak publicystykę – przypominają wręcz reportaże, prasowe opowieści o tym, co należałoby zmienić i co samo wywoła niezgodę na siebie. Proponuje autorka zestaw spostrzeżeń wyrazistych, mocnych, ale z naciskiem kładzionym znacznie bardziej na charakterystyki postaci i opisy ich jednostkowych zachowań niż na rozwój samej opowieści. Liczy na to, że z pojedynczych obrazków odbiorcy samodzielnie będą wyciągać wnioski na temat całego obrazu Południa: zachowuje się jak dziennikarka, nie jak literat. Widać to zresztą także w konstruowaniu opowiadań – może O’Connor skupiać się albo na dialogach, albo na rozbudowanych opisach – nigdy ich specjalnie nie przeplata.
Ratowanie dusz, pobyt na farmie, wszechobecna śmierć, konflikty, kaznodzieje… – spoza pewnego kręgu tematów Flannery O’Connor się nie wyrwie. Ale też traktuje opowiadania jako szansę przedstawienia swojej prawdy o Południu – i z tego korzysta.