O spektaklu „Bunbury” Oscara Wilde’a w reż. Kuby Kowalskiego na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie pisze Dominika Kania.
Jest kampowo, estetycznie, kolorowo, jest śmiesznie, a przede wszystkim… jest Wilde’owsko.
„Bunbury. Komedia dla ludzi bez poczucia humoru” w reżyserii Kuby Kowalskiego to powrót tego tekstu na deski polskiego teatru po przeszło dwudziestu latach. W nowym, odświeżonym tłumaczeniu Macieja Stroińskiego udało się oddać część gier słownych, które stosuje Wilde w swoim tekście. Sam tytuł „Bunbury” to imię jednego z wymyślonych bohaterów sztuki, którego choroba jest idealną wymówką umożliwiającą wymiganie się od niechcianych spotkań towarzyskich. Od Bunburego wzięły się również słowa, które często padają z ust postaci, takie jak np.: bunburzerka, bunburzyć czy bunburactwo. Właśnie dzięki tym zabiegom językowym komedia niezmiennie bawi i wzrusza, a najlepszym tego potwierdzeniem są oklaski na stojąco po skończonym spektaklu.
Scenografia Kornelii Dzikowskiej jest oszczędna. Na scenie znajdują się dwa duże pstrokato kolorowe elementy, których ciągle używają bohaterowie, raz po nich skaczą, raz się na nie wspinają, a innym razem po prostu na nich leżą. Z sufitu zwisają płaty przezroczystej folii, dzięki czemu na czarnych ścianach kameralnej sceny teatru Wybrzeże możemy obserwować różnokształtne cienie.
Muzyka grana na żywo przez Filipa Arasimowicza nadaje przedstawieniu urok i sprawia, że ogląda się to jeszcze lepiej. Wszelkie detale, choćby wachlarz Lady Bracknell (niesamowita rola Roberta Ninkiewicza), którego dźwięk wywołuje postrach wśród bohaterów, dopracowane są do perfekcji. Spektakl zagrany jest świetnie, każdy z aktorów czymś się wyróżnia, co sprawia, że lubimy ich postacie i z przyjemnością dajemy się zaprosić do świata paradoksu i iluzji. A zaproszenie jest bardzo efektowne, ponieważ w pierwszej scenie wita nas tańczący z grzechotkami Algernon – w tej roli świetny Marcin Miodek, któremu się przecież nie odmawia.
fot. Natalia Kabanow