O spektaklu „Amadeusz” Petera Shaffera w reż. Norberta Rakowskiego w Teatrze Miejskim w Gliwicach pisze Marek Kosma Cieśliński.
„Zostańcie ze mną do świtu. Jesteście mi potrzebni” – zwraca się do widzów Antonio Salieri, rozpoczynając fascynującą wiwisekcję niespełnionego i upokorzonego twórczo kompozytora. Tak rozpoczyna się „Amadeusz” Petera Shaffera, wystawiony właśnie w Teatrze Miejskim w Gliwicach.
Punktem wyjścia dramatu jest domniemane morderstwo, o jakie pod koniec życia oskarżył się Salieri utrzymując, że opętany żądzą sławy doprowadził do śmierci swego muzycznego konkurenta na austriackim dworze cesarskim. To, analizowane w długiej retrospekcji urojenie, staje się przestrzenią emocjonującego dramatu, zgłębiającego cenę sławy i względność artystycznego sukcesu.
Reżyser Norbert Rakowski (dyrektor Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu) skoncentrował się na relacji protagonistów, których różni wszystko poza jednym – umiłowaniem muzyki. Salieri (w swoim czasie największe operowe nazwisko Wiednia) pławi się w zaszczytach i autentycznym uwielbieniu publiczności, cieszy dostatkiem i wysoką pozycją towarzyską, jednak świadomy jest własnych ograniczeń zamkniętych w regułach obowiązującej konwencji. Mozart nie dba o konwenanse, jest wewnętrznie wolny ale też biedny, mimo iż jego utwory są dowodem natchnionego geniuszu. Dla zarobku podejmuje się napisać mszę żałobną: jej autorem – w wyniku przebiegle ukrytego spisku – ma stać się Salieri, który nie może pogodzić się z artystyczną wielkością rywala.
Każdy inscenizator „Amadeusza”, chcąc nie chcąc, musi zmierzyć się z niezapomnianym filmem Miloša Formana z roku 1984. Rakowski wychodzi z tej konfrontacji zwycięsko, a nawet dodaje kilka znakomitych rozwiązań sytuacyjnych, z których najlepsze to próba „Wesela Figara”, premiera „Uprowadzenia z Seraju” oraz scena pisania Requiem i śmierć Mozarta. Co więcej, reżyser waży motywacje obu kompozytorów i sprawia, że żałobne Lacrimosa brzmi dla każdego z nich osobno! Podobnie jak u Formana, w gliwickiej adaptacji muzyka odgrywa rolę kluczową, wyznaczając kolejne etapy narastającego obłędu głównego kompozytora Wiednia. Każde nowe dzieło rywala budzi w nim zazdrość i nienawiść, przekształca w kanalię, każe winić Boga o to, iż ten poskąpił talentu. Kreujący Salieriego Błażej Wójcik jest groźny niczym Mefisto, przebiegły i pozbawiony skrupułów, ale też wrażliwy i kruchy, gdy cierpi, słuchając wyjątkowych brzmień Amadeusza. Mozarta gra zwiewny, „lekki”, niemal unoszący się ponad otoczeniem Mateusz Trzmiel. Towarzyszy im kilkanaście postaci, wśród których uwagę zwracają Karolina Olga Burek (jako Konstancja), Krzysztof Prałat (Józef II) oraz Cezary Jabłoński i Kornel Sadowski (obaj jako żywiołowi venticelli).
Oszczędna a funkcjonalna scenografia Marii Jankowskiej, trafione wizualizacje Wojtka Kapeli, monochromatyczne kostiumy Krystiana Szymczaka i opracowanie muzyczne Marcina Partyki wydobywają na plan pierwszy nie koloryt epoki, a indywidualny dramat duchowego ślepca i niewolnika sławy, który za wszelką cenę chciał zostać zapamiętany. Z fascynującej trzygodzinnej spowiedzi, odbywającej się w przytułku dla obłąkanych, gdzie ogarnięty demencją Salieri spędził ostatnie lata życia, wychodzimy zdziwieni, jak bardzo współczesna może być historia zaczerpnięta z kronik XVIII wieku. I chociaż to Salieri udziela w ostatniej scenie przebaczenia „wszystkim miernotom świata”, które zniszczyła zawiść i pycha, nie mamy wątpliwości, że mimo ziemskich intryg i namiętności ostatnie słowo należy i tak do chichoczącego w finale Boga.
Fot. B. Dziuba