Recenzje

Nużące „Biesy” na Woli

O BIESACH Fiodora Dostojewskiego w reż. Janusza Opryńskiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.

Przy okazji kolejnych realizacji „Biesów” najczęściej piszący odwołują się do głośnej inscenizacji Andrzeja Wajdy ze Starego Teatru w Krakowie. Głównie za psrawą znakomitych ról Jana Nowickiego (Mikołaj Stawrogin), Wojciecha Pszoniaka (Piotr Stiepanowicz Wierchowieński) czy Izabeli Olszewskiej (Maria Lebiadkin).  Ale od roku 1971 powstało też kilka innych przedstawień opartych na powieści Dostojewskiego, o których warto pamiętać – na pewno zasługuje na to inscenizacja z 1992 roku Krzysztofa Babickiego z Teatru Wybrzeże z mocnymi rolami Jacka Mikołajczaka, Haliny Winiarskiej, Stanisława Michalskiego, Jarosława Tyrańskiego czy niezwykłej Doroty Kolak, a także osobisty spektakl z 2005 roku Marka Fiedora z Teatru Polskiego w Poznaniu z ciekawą rolą Michała Kalety. Przywoływanie nazwisk aktorów ma w przypadku najnowszej realizacji „Biesów” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, w reż. Janusza Opryńskiego,  sens o tyle, że zabrakło w tym ostatnim ról, o które moglibyśmy się spierać i które na dłużej zawładnęłyby naszą pamięcią.  To zresztą nie jedyny problem warszawskiej inscenizacji, albowiem spore zastrzeżenia – w wyborze wątków poruszających problematykę natury moralno-religijnej czy politycznej – może budzić też sama adaptacja reżysera przedstawienia.

Janusz Opryński nie skorzystał z adaptacji Alberta Camusa, a na podstawie przekładu Tadeusza Zagórskiego sporządził samodzielny scenariusz. Oglądając spektakl niełatwo się w nim pogubić – zastosowane skróty, choćby w obrębie dyskusji prowadzonych przez nihilistów, powodują, że aspekty polityczne nie wybrzmiewają, giną  i tracą na znaczeniu, a przecież zamiarem Opryńskiego nie było tylko pokazanie „Biesów” jako powieści kryminalnej. Esencjonalności osiągnąć się nie udało, a widz nie obeznany z dziełem Dostojewskiego, również z powodów obsadowych, może mieć kłopoty z łączeniem wybranych przez reżysera wątków. W adaptacji pojawiają się miejsca puste, które powodują, że publiczność może utracić panowanie nad ciągiem zdarzeń, relacjami między protagonistami i sensami zawartymi w opowieści Dostojewskiego. Konstrukcja spektaklu, płynącego w rytmie mało zadyszanym i eksplozywnym nie pozwala na empatyczne traktowanie protagonistów, którzy rzadko kiedy wychodzą poza deklaratywność, w środkach aktorskich odwołując się do użycia podniesionego głosu, tyle że niepodpartego wnętrzem aktora. Tak się dzieje zarówno z postacią Anny Moskal (Barbara Pietrowna Stawrogin), reprezentantki zżeranego hipokryzją starszego pokolenia, które ucieka od dążenia ku prawdzie, jak i  Łukasza Lewandowskiego (Wierchowieński), który całą rolę postanowił zagrać na jednym wielki forte, niezależnie od tego, czy mówi o miłości, czy o śmierci. To zdecydowanie za mało, by wyrazić całą gwałtowność jego postaci, dużo bardziej nikczemnej, kusicielskiej, brutalnej, nieobliczalnej i szalonej w swoim opętaniu przez pociągnięcia nieczystych mocy. Stawroginowi Lewandowskiego, pozbawionemu wyjątkowej indywidualności, nie udało się oddać przeżyć i rozterek  bohatera, w osobie  którego spotykają się bardzo w końcu różne rojenia, pretensje, oczekiwania i doświadczenia innych postaci. Rozczarowuje również Agnieszka Roszkowska w roli pełnej obsesji i stanów lękowych Marii Lebiadkin, choć idąc na spektakl nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to rola jakby dla niej wymarzona. Blado też wypadają w tym przedstawieniu pozostałe role kobiece – Liza Drozdow Martyny Kowalik i Agata Góral jako Daria Pawłowna i Maria Szatow. Dziwić może obsadzenie Sławomira Grzymkowskiego w roli Stawrogina, nie tylko zresztą dlatego, że wiekowo aktor jest dużo starszy od postaci powieściowej, ale Grzymkowskiemu nie udaje się wyartykułować w sposób sugestywny i wiarygodny wszystkich sprzeczności, które jego bohaterem targają, poczucia bezsensu i jałowości  egzystencji  – trudno uwierzyć, że  jego próby odpowiedzi  na oznaki ludzkiej mizerii, zamknięte tutaj w łagodności nieco beznamiętnego tonu i pozbawione zupełnie demoniczności, wynikają z destruktywnej siły jego charakteru czy próby manipulowania innymi. Podobnie jest z rolą Marcina Sztabińskiego, który w postaci Kiriłowa nie dostał materiału na pokazanie ogromu porażki bohatera, który decydując się na samobójstwo pragnie ukonkretnić ideę absolutnej autonomii. Także sceny rozegrane z Szatowem (Maciej Wyczański) poprzez zastosowane skróty nie dość mocno akcentują ich potworność i tragiczny wymiar. Mam jednak wrażenie, pisząc o postaciach w „Biesach” Opryńskiego, że wszyscy aktorzy są w tym przypadku najmniej winni, ich role są bowiem dość nieszczęśliwie – jeśli chodzi o dramaturgię – zapisane w samej adaptacji, poza tym widać też, że reżyser chyba nie bardzo aktorom podczas pracy pomagał w pogłębianiu emocjonalnej i psychologicznej strony ich tajemniczych osobowości. A ponieważ zabiegi wizualno- inscenizacyjne, zresztą dobrze już znane z poprzednich realizacji Opryńskiego, tak samo jak otwarta przestrzeń zamknięta dwoma ścianami otwieranych w tyle i z boku drzwi, powodują, że to na ich barkach spoczywa całe brzemię tego spektaklu. A to potęguje tylko wrażenie, jakby każdy z aktorów  grał tutaj osobno, bez próby wewnętrznego dojrzewania, wejścia w dialogowe i konfrontacyjne starcie z partnerem. W konsekwencji do ideowych zmagań raczej nie dochodzi.

Szkoda, że Opryński nie spróbował spojrzeć  wnikliwiej i dotkliwiej na zagadnienia mechanizmów społeczno-politycznych zawartych w powieści autora „Zbrodni i kary”, bo wtedy moglibyśmy też i nieco więcej dowiedzieć się o naszej współczesnej rzeczywistości, pełnej  ekstremizmów,  aspirujących do miana masowej ideologii,  a może nawet podjąć dyskusję na temat wiary i Boga. Niestety, najnowsze, momentami nieznośnie nużące przedstawienie Opryńskiego takiej perspektywy przed nami nie otwiera., tak samo jak nie ilustruje fundamentalnych idei powieści Dostojewskiego.

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , , , ,