O spektaklu „Kotka na gorącym blaszanym dachu” Tennessee Williamsa w reżyserii Radosława Stępnia zaprezentowanym w ramach V Maratonu Teatralnego w Teatrze im. J. Kochanowskiego w Opolu pisze Wiesław Kowalski.
Norbert Rakowski, dyrektor Teatru Kochanowskiego, w wywiadzie udzielonym Tomaszowi Domagale powiedział, że stara się do Opola „zapraszać do współpracy bardzo różnych reżyserów. Taka polityka daje z jednej strony szanse na najbardziej efektywny rozwój zespołu aktorskiego, z drugiej – buduje wszechstronny i zróżnicowany repertuar”. Zaprezentowane podczas V Maratonu Teatralnego spektakle stały się doskonałą egzemplifikacją realizowanej idei, potwierdzając słuszność stawianych założeń dyrektorsko-reżyserskich. Pokazy pięciu, bardzo różnych w kontekście formy, konwencji i treści przedstawień, dały okazję do poznania nie tylko ambitnej w różnorodności linii repertuarowej, ale również do zauważenia, jak wspaniałym zespołem aktorskim dysponuje opolska scena. Nawet w spektaklach, do których można by mieć różnego rodzaju zastrzeżenia, aktorzy wychodzą zawsze obronną ręką, zadziwiając wszechstronnością warsztatową zarówno jeśli chodzi o aktorstwo wcieleniowe, jak i performatywne.
Do jakich efektów może dojść reżyser podczas pracy z aktorem nad rolą, można było się przekonać podczas prezentacji przedstawienia przygotowanego przez Radosława Stępnia na podstawie dramatu Tennessee Williamsa z 1955 roku „Kotka na gorącym blaszanym dachu”. Młody reżyser nie po raz pierwszy sięga do literatury amerykańskiej, wcześniej z dużym powodzeniem zainscenizował w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku „Śmierć komiwojażera” Arthura Millera z doskonałą rolą Mirosława Baki. Spośród ponad siedemdziesięciu dramatów, jakie popełnił autor „Szklanej menażerii” i „Tramwaju zwanego pożądaniem”, „Kotka…” nie została oceniona najwyżej. Zarzucano jej choćby, podobnie było zresztą i z innymi sztukami tego dramaturga, kiczowatość, tani melodramatyzm i sentymentalizm, egzaltację czy zbyt mocne skupianie się na sferze seksualności. Opinie krytyków nie miały jednak żadnego wpływu na ilość teatralnych wystawień czy ich ogromną popularność wśród widzów. Williams w swojej twórczości, dodajmy że również prozatorskiej i poetyckiej, a także tej posiłkowanej własną biografią, porusza się niemal zawsze po tych samych trajektoriach. Często powraca do podobnych tematów, motywów, sytuacyjnych okoliczności i do skrzywdzonych bohaterów, którzy w swojej niezgodzie na obłudę i kłamstwo świata w jakim żyją, stali się psychicznymi outsiderami szukającymi ukojenia w iluzyjnej rzeczywistości, alkoholu czy homoseksualizmie. Do tego ludźmi w swej wrażliwości głęboko samotnymi i nie potrafiącymi nawiązywać kontaktów z najbliższymi. Bardzo dobrze soczystość języka Williamsa pokazują nowe tłumaczenia Jacka Poniedziałka, który w swoich przekładach unika tonów mogących wzmagać wzniosłość, pretensjonalność czy trywialność, tym samym daje aktorom wręcz idealny materiał do wykreowania żywych i pełnych emocji postaci, otwiera szansę na wiarygodne sposoby obrazowania naturalistyczno-pesymistycznych wizji autora, bez budzenia efektu konsternacji czy zakłopotania.
Radosław Stępięń, dokonując z Konradem Hetelem sporych skrótów, jednocześnie bardzo dobrze odnajduje niewątpliwy nerw teatralny, jaki tkwi w tekście Williamsa. Wiedzieli też o tym ci, którzy wcześniej sięgali po „Kotkę…”, a byli wśród nich między innymi Elie Kazan na Broadwayu czy Peter Brook w Paryżu. Stąd zapewne nagrodzony Pulitzerem dramat doczekał się również kilku wersji filmowych i telewizyjnych. W polskim teatrze najwięcej mówiło się o spektaklach zrealizowanych w Teatrze Powszechnym w Warszawie przez Andrzeja Rozhina czy w Teatrze Narodowym przez Grzegorza Chrapkiewicza. Ale głównie za sprawą grających aktorów (Krystyna Janda, Piotr Machalica, Henryk Machalica, Małgorzata Kożuchowska, Janusz Gajos, Grzegorz Małecki), albowiem warszawskie inscenizacje oceniono dość krytycznie. Tym samym potwierdziła się reguła, że jedynie obsada, choćby najbardziej gwiazdorska, bez oryginalnego spojrzenia i konceptu reżysera zdziała niewiele. Stępień w opolskim przedstawieniu nie poprzestał tylko na jednowymiarowym i powierzchownym ustawieniu relacji między bohaterami dramatu oraz tego, w jakie zależności wchodzą, nie zatrzymuje się na samym konfrontowaniu seksu z alkoholizmem czy pragnienia bogactwa z porywami dobroduszności. Już sama scenografia (Konrad Hetel) sugeruje inne spojrzenie, albowiem zmierza do pełnego ukazania całej symboliki i jej związku z naturalizmem. Reżyser dzięki bardzo uważnemu i wnikliwemu, niekiedy dość zaskakującemu (zwłaszcza w kontekście dotychczasowej tradycji grania postaci dramatu) prowadzeniu aktorów udanie omija sferę czysto zewnętrznej, płaskiej i płytkiej retoryki, umiejętnie zestawiając okrutną i brutalną prawdę z bezkrytyczną wiarą w to, co wciąż pozostaje w przestrzeni ludzkich złudzeń czy urojeń. Takie potraktowanie dramatu Williamsa, daleko wychodzące poza powierzchowność szkicowania sylwetek protagonistów, a mające również na względzie tkwiącą w nim poezję, pozwala na ukazanie całego tragizmu sytuacji, w jakiej znaleźli się poranieni bohaterowie szukający ratunku i ucieczki przed nie tylko własnymi demonami. Role stworzone przez opolskich aktorów nie ograniczają się do jedynie biegłego i sprawnego wypowiadania kolejnych kwestii, zaskakiwać może niejednokrotnie ich spokój i wyciszenie, jak choćby w przypadku bardzo dobrej, pozbawionej krzyku i zewnętrznej nerwowości, a pełnej żarliwej delikatności roli Magdaleny Maścianicy jako Maggie, czy wyjątkowo stonowanego Bricka w interpretacji Jakuba Klimaszewskiego. Aktor nie może jednak zapominać, że usadowienie go tyłem do widowni siedzącej na wprost sceny może być dla niej niekiedy irytujące w momentach, kiedy tekst przestaje być słyszalny. Warto na to zwrócić uwagę i o tym pamiętać. Tak samo jak nie zapominać o wybitnej i przejmującej roli Bartosza Woźnego w roli Tatuli.
fot. Klaudyna Schubert