„Beginning” Davida Eldridge’a w reż. Adama Sajnuka w Teatrze WARSawy – pisze Wiesław Kowalski
Jeden z moich znajomych po wyjściu z premiery „Beginning” w Teatrze WARSawy powiedział, że czuł się trochę jak na meczu tenisowym – tyle że – pozostając przy terminologii sportowej – piłeczka była tym razem posyłana raczej płasko, często poza teren gry, as czy drive zdarzał się sporadycznie, a jeśli już to zdecydowanie w wykonaniu Tomasz Borkowskiego. I to on bez wątpienia ten mecz wygrywa, choć ciekaw jestem, jak by rozgrywka z Marią Seweryn wybrzmiała, gdyby na scenie zabrakło boiskowej murawy.
Zapowiedzi najnowszego spektaklu w reż. Adama Sajnuka były obiecujące. Ale to już norma, że promocyjne teksty, również wywiady z realizatorami, bardzo często mówią więcej o poruszanych problemach niż to, co potem oglądamy na scenie. O dramacie Davida Eldridge’a, młodego angielskiego dramaturga, można rzeczywiście napisać dużo, bo to tekst dość pojemny w dotykaniu bolączek współczesnego świata, zwłaszcza ludzkiej samotności, nieumiejętności budowania partnerskich relacji opartych na bliskości, szczęściu i wzajemnym porozumieniu. Na scenie ten kameralny dramat, rozpisany na głos kobiety i mężczyzny, stać się mógłby poruszającą, jeśli nie bolesną pieśnią na temat choroby trawiącej czterdziestokilkulatków, którzy w efekcie złych decyzji zawodowych i osobistych, a także krytycznego czy też konserwatywnego podejścia do więzi wspólnotowych i rodzinnych wciąż pozostają sami i nie potrafią uczynić możliwym do spełnienia uczucia, które staje na ich drodze. Każdy na swój sposób próbuje realizować się i spełniać wobec drugiego człowieka lub uciekać przed odpowiedzialnością w imię egoistycznych czy też niekiedy ideologicznych interesów nie przynoszących satysfakcji, spełnienia czy choćby odrobiny przyjemności. O tych zależnościach można by pisać w nieskończoność, wiadomo że w dobie Facebooka i Instagramu (te pojęcia też w przedstawieniu padają) optyka patrzenia na ludzi uległa daleko idącej deformacji, uprościła i zdegradowała refleksję do poziomu najprostszych komunikatów lajkowych i innych emotikonów.
Tak pojemny materiał dramaturgiczny, nieprzenikniony i nie pozbawiony dobrze skrojonej psychologii, to doskonała partytura dla aktorów, jeśli reżyser stworzy im szansę na zbudowanie przekonujących i prawdziwych postaci. Tym bardziej, że to bohaterowie bardzo mocno zdeterminowani tym, co dotąd przeżyli i do czego się wcześniej przyzwyczaili. Adam Sajnuk tego zadania aktorom, niestety, nie ułatwił. Zawiodła tym razem przede wszystkim kompozycja przestrzeni (scenografia Katarzyny Adamczyk), która swoją wielością planów bardziej rozprasza zamiast skupić uwagę na racjach postaci, które są egzemplifikacją ich pragnień, frustracji, strachu, obsesji czy napastliwości. Trudno w takiej sytuacji o zachowanie empatii wobec protagonistów, którzy najczęściej dialogują ze sobą na przeciwległych biegunach scenicznych podestów. I o ile Tomasz Borkowski wychodzi z tego obronną ręką, ma bowiem w sobie jakąś tajemnicę, a w finale potrafi nawet wzruszyć, to Maria Seweryn od pierwszej sceny gra jakby zupełnie nie na tych nutach – niby naturalnie podaje tekst, ale nic poza tym. Inna sprawa, że Sajnuk bynajmniej budowaniem sytuacji na „długich piłkach” nie ułatwia aktorce zadania w osiągnięciu wiarygodności i scenicznej prawdy. Można też się zastanawiać czy jej nagość w finałowej scenie jest aby uzasadniona? Borkowski tak jej partneruje, że pokazanie piersi – w moim przekonaniu – jest już gestem pustym i niepotrzebnym.