O spektaklu „Król Lear” Williama Shakespeare’a w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie pisze Anna Czajkowska.
Dramaty Szekspira wciąż wstrząsają, poruszają serca i umysły, a miejsce i rola genialnego pisarza epoki elżbietańskiej w kanonie literatury oraz w innych dziedzinach kultury, jego wpływ na kino oraz kolejne pokolenia czytelników czy badaczy nie słabnie, choć są tacy, którzy wieszczą bliski koniec popularności klasycznych dzieł. William Szekspir to postać kontrowersyjna, luki w biografii, swobodne przerabianie jego utworów (pojęcie „praw autorskich” w tamtych czasach nie istniało) stawia przed literaturoznawcami kluczowe pytanie – kto był rzeczywistym twórcą tych wybitnych tekstów? I czy ma to większe znaczenie dla odbiorców, skoro niezależnie od sporów rewizjonistów, twórczość genialnego stratfordczyka nadal święci triumfy, a ponadczasowy sens dzieł pobudza wrażliwość, inspiruje i intryguje artystów oraz reżyserów na całym globie. Świat przedstawiony w dramatach Szekspira nie odnosi się do konkretnej epoki; sprawy i problemy w nim ukazane mogą być traktowane uniwersalnie i symbolicznie, co dostrzega większość widzów, niezależnie od szerokości geograficznej, w której je poznają. W Teatrze Narodowym w Warszawie Grzegorz Wiśniewski przygotował swoją adaptację „Króla Leara”. Dostrzegając aktualność utworu, nie rezygnuje z charakterystycznej dla Szekspira atmosfery tajemniczości i magii, jednak zdecydowanie i konsekwentnie uwspółcześnia go. Nasycony mnogością problemów natury psychologicznej i społecznej dramat, pełen refleksji filozoficznej i egzystencjalnej można czytać przecież wciąż na nowo. Nic w tym złego, jeśli reżyser znajdzie uzasadnienie dla swych zabiegów, przekaże świeże spojrzenie, dostrzeże walory językowe i zaprosi do współpracy zespół dobrych, zaangażowanych artystów (to akurat udało się w pełni). Jednak część pomysłów Wiśniewskiego budzi sporo kontrowersji i nie zawsze wydaje się trafna.
„Król Lear”, tragedia napisana prawdopodobnie w roku 1605 i oparta na wystawianej w czasach Szekspira anonimowej sztuce o nieszczęsnym królu, opowiada o losach mitycznego władcy Brytanii. Dożywszy starości, Lear, dumny władca legendarnej krainy postanawia podzielić swoje królestwo między trzy córki. Zanim to jednak nastąpi, zadaje im pytanie: która kocha go najwięcej? Dwie starsze siostry kwiecistymi pochlebstwami oczarowują ojca. Z kolei najmłodsza Kordelia twierdzi, że nie jest w stanie wypowiedzieć ogromu swego uczucia i nie mówi ojcu nic. Zostaje wydziedziczona i wyklęta. Dziewczyna z dziecka najbardziej kochanego staje się dzieckiem najbardziej znienawidzonym, a decyzja autorytarnego do tej pory władcy okazuje się błędna i brzemienna w straszliwe konsekwencje. Goneryla i Regan, choć obdarowane obficie, nie zamierzają opiekować się swym ojcem. Lear może liczyć jedynie na ich czarną niewdzięczność i okrucieństwo. Nie tylko zresztą on… .
Tragiczna opowieść w ujęciu Grzegorza Wiśniewskiego zapowiada się ciekawie, zwłaszcza, że reżyser przenosi akcję dramatu w bliżej nieokreśloną współczesność i już wiadomo, że okazji do refleksji nad ponadczasowymi problemami – miłością, zazdrością i sprawiedliwością, kwestiami ambicji i władzy nie braknie. Motywem postępowania bohaterów są tu wielkie namiętności, obecne i aktualne bez względu na epokę, historię czy obyczaje. Reżyser skraca długi i trudny tekst, przez co akcenty rozkładają się inaczej niż w znanych mi adaptacjach, co może zwiększać – choć niekoniecznie – czytelność myśli przewodniej, wokół której buduje dramaturgię. Sięgając po „Króla Leara”, stara się przybliżyć publiczności szekspirowskie spojrzenie na kruchość wszelkich zaszczytów, zmienność i kapryśność fortuny. Pokazać cienką granicę między rozsądkiem a szaleństwem, miłością a nienawiścią, wyniosłością a bolesnym poniżeniem. Jak zwykle u Szekspira, nic tu nie będzie jednoznaczne, częściej „na opak”. Wiśniewski nie eksponuje zbyt silnie kryzysu starości. Jego Lear to nieszczęsny człowiek, którego lata spędzone na tym ziemskim padole niewiele nauczyły, a zgubiła chorobliwa żądza pochlebstw. Nieszczęsny król, mimo swego wieku jest bardzo niedojrzały. Choć pozostaje tytułowym bohaterem, rzadko u Wiśniewskiego ma okazję do przedstawiania swych racji – a to niewątpliwie wina cięć i przeróbek. Stwierdzam to w odniesieniu do zapowiedzi i opisów spektaklu, w których Jan Englert, wcielający się już drugi raz w swej karierze w postać Leara (był nim w 1998) króluje na scenie. Nieodparcie odnoszę wrażenie, że reżyser najwięcej uwagi poświęca kobietom, zestawiając ich siłę z uwikłanymi w słabość mężczyznami. Konfrontując szekspirowskich gigantów ze słabą płcią daje szansę, by wypowiedziały się, określiły swe emocje. Kochające beznadziejną miłością niewiasty, skazane na brak wzajemności i jej nieustanne pragnienie, właściwie niezaspokojone, okrutne w swych żądzach, bywają żałosne bądź… wzruszające. I doskonale wiedzą, jak kierować, manipulować mężczyznami: nie tylko mężami czy kochankami, ale także starym ojcem. W przypadku tej inscenizacji zostają nadmiernie naznaczone seksualnością, w dodatku niepotrzebnie dość wyuzdaną. Pytanie czy one mogą wyzwolić ten świat, niszczony przez samców? Świat chylący się ku upadkowi, świat w stanie rozkładu. Ostatecznie żadna z sióstr nie mówi o nadziei, ponieważ nadzieja dawno umarła. „Prawdę jak kundla trzeba batem wypędzać do budy; obłudzie, rasowej suce, wolno wylegiwać się przy kominku i psuć powietrze” – ponadczasowe słowa… .
Siła spektaklu leży tu głównie w aktorstwie, które całe szczęście nie ginie w gąszczu pomysłów i udziwnień, wstawek i skrótów. Występujący próbują przełamać brak spójności i rwącą się akcję. Jan Englert jako doświadczony, wytrawny aktor radzi sobie z wszelkimi niedogodnościami i swobodnie buduje na scenie głęboko tragiczną postać potężnego króla. Władzy już nie pragnie, zamiast tego wybiera miłość i szacunek. Żąda go! Niestety, nie on o tym decyduje. Gdy okazuje się, że jego duma została urażona, autorytetu nie ma, a miłość gdzieś wyparowała, biedny starzec ucieka w obłęd. Nie potrafi być tylko i aż – człowiekiem. Mierzyć się ze sobą i światem jako zwykły, ubogi śmiertelnik. Tragiczny, a jeszcze bardziej godzien litości. „Nie od nas zależy nasz koniec, tak jak przyjście nasze na świat. Jak do tamtego trzeba być dojrzałym, tak i do tego” (mówi Edgar w Piątym Akcie). Czy egoistyczny pan i władca, wiecznie eksponujący swoją wyższość i męskość wobec trzech córek, mógłby nauczyć potomstwo miłości? Jan Englert gra znakomicie. Kreując postać głównego bohatera dobitnie pokazuje, jak straciwszy wszystko, na dnie swej nędzy stary król przechodzi przemianę. Jego wewnętrzny świat rozpada się niczym potłuczone lustro. Tworzy go na nowo i mimo swego obłąkania, a może dzięki niemu, zaczyna wreszcie dostrzegać i cenić prawdziwe wartości. Szkoda, że reżyser nie eksponuje bardziej dramatycznej postaci Leara, która nawet w zakończeniu usuwa się w cień… . Niuanse techniki aktorskiej, umiejętność bezgłośnej acz skutecznej rozmowy z widzem wymagają wieloletniego obycia ze sceną i publicznością, którego Englertowi nie brakuje, dzięki czemu wynagradza widzom brak wielkich monologów (wyciętych przez Wiśniewskiego z tekstu). Potrafi w pełni kontrolować emocje, panuje nad każdą frazą – po mistrzowsku. Dominika Kluźniak jako Kordelia pokazuje nieco inne oblicze delikatnej, słodko–gorzkiej bohaterki. Nie jest wcale czystym uosobieniem dobroci i uczuciowości, za to wydaje się najdojrzalszą, pełną wyrozumiałości, świadomą swej godności i wartości dziewczyną. Kluźniak gra całą sobą, emanuje pełnią ekspresji (bez przesadnej emfazy) i wdziękiem, który nie boi się śmieszności, karykatury. Mimo oporów potrafi dać upust żalom, głównie w przejmującym śpiewie. A najrozsądniejszą pozostaje jako błazen – tylko czemu przebrana za króliczka Playboya? Kluźniak w podwójnej roli – córki i wspomnianego błazna jest jeszcze bardziej przekonująca i wrażliwa. Jej znakomicie interpretowane piosenki, choć z treścią samej sztuki mają niewiele wspólnego, stanowią udany komentarz do dramatycznych wydarzeń. Danuta Stenka w roli Goneryli i Ewa Konstancja Bułhak jako Regan grają na równie wysokim poziomie. Znakomite, choć obdarzone różnymi charakterami. Stenka to sceniczna lwica i widać to od razu, gdy od podstaw buduje własną, niepowtarzalną postać, powoli podkreślając swój indywidualizm. Rezolutna i sprytna kobieta, kieruje się trzeźwą logiką i naturalnym instynktem przetrwania, który ją zawodzi, gdy sercem zaczynają targać namiętności. Aktorka gra początkowo powściągliwie, ale nie dajmy się zwieść – pod płaszczykiem spokoju i zimnej, łaknącej krwi natury buzują emocje. Goneryla nie spieszy się – stopniowo odsłania swe prawdziwe oblicze, wchodzi na wyższe tony, igra z uczuciami. Trudno się z nią mierzyć. Ale siostra potrafi – Ewa Konstancja Bułhak wie jak wykorzystać własną osobowość i umiejętności dla podkreślenia charakteru Regany. Bardzo niejednoznaczna, pełna wahań, nie tak stanowcza jak Goneryla i ze słabym odruchem współczucia, miłości wobec ojca, ostatecznie ulega okrucieństwu tego świata – staje się jego częścią, równie bezwzględną jak otoczenie. Obie panie toczą ze sobą specyficzny pojedynek, choć wydaje się, że wspólnie i zgodnie odbierają ojcu i przestrzeń, i wolę walki. „Kurczą” jego moc, spychając do roli nic nieznaczącego mebla (symboliczna scena ze stołem).
Niełatwo jest się mierzyć z takimi osobowościami – aktorskimi i tymi wymyślonymi przez autora, ale pozostali występujący czynią to dość udatnie. Cały zespół Teatru Narodowego gra z odpowiednią intensywnością, próbując sprostać nie zawsze zrozumiałym pomysłom reżysera. Jan Frycz w roli Hrabiego Gloucestera wyróżnia się zaangażowaniem, głębokim zrozumieniem charakteru postaci, podkreślając prostolinijność i łatwowierność hrabiego, uwypuklając narastający tragizm, postępujące zmiany w zachowaniu i dramatyzm zdarzeń. Przemysław Stippa wcielający się w postać Edmunda czuje się doskonale w towarzystwie szekspirowskich, bezwzględnych osobników. Jego bohater to „śliski gad”, który zwraca się niczym chorągiewka w kierunku wiejącego wiatru i jako krętacz, kłamca, dbając jedynie o własne interesy dobrze sobie radzi w całej zawierusze – do czasu. Mateusz Rusin – Edgar – pokazuje jak cierpienie, nieuchronny los potrafi „obudzić” dojrzałość w łagodnym człowieku, zmienić spokój w wolę walki – w jego przypadku w słusznej sprawie. W kolejnej odsłonie, już jako Tomek wygnaniec i szaleniec, trochę razi dziwacznym przebraniem, ale wciąż działa na wyobraźnię, porusza. Pozostałe postaci drugoplanowe również nakłaniają do refleksji nad kondycją losu człowieka: Karol Pocheć świetny w roli księcia Szkocji – jedynego trzymającego się zasad przyzwoitości władcy wśród obłudników i hipokrytów, Ireneusz Czop jako drugi przebrany błazen, a w rzeczywistości prawy i wierny Hrabia Kent, Marcin Przybylski jako bezwzględny, zimny mąż Regany i Książę Kornwalii oraz Hubert Paszkiewicz – „ludzki” Król Francji i Robert Czerwiński jako Oswald, nieugięty sługa Goneryli. Dzięki nim trzygodzinny spektakl ogląda się, mimo wszystko, bez znużenia, choć kolejne akty dramatu stają się coraz mniej czytelne, giną w gąszczu pomysłów, kabaretowych fajerwerków, również choreograficznych. Reżyser ulega obecnej modzie na aktualizowanie, udziwnianie doskonałego tekstu, przebieranie aktorów w dziwaczne kostiumy, a to – przy braku zdecydowanej i przemyślanej koncepcji – niszczy ponadczasową wymowę tragedii. Dobrze, że perfekcyjnie napisany tekst autorstwa mistrza dramaturgii, którego zmysł obserwacji, przenikliwy humor, wyobraźnia, intuicja psychologiczna wciąż przerastają nawet najzdolniejszych następców, broni się sam.
Scenografia Mirka Kaczmarka, utrzymana w mrocznej estetyce horroru, współgra z klimatem całości, ale nie wnosi żadnych dodatkowych wartości, podobnie jak projekcje wideo, choć autor trafnie i uważnie odczytuje reżyserskie koncepcje (i warto to docenić). Muzyka też tworzy dobre tło dla całości.
Gorzki spektakl, bez cienia „mitycznego heroizmu”, prezentujący teatr brutalny, z odcieniem satyry został cokolwiek przekombinowany. Wartością pozostaje aktor, który wedle wskazówek genialnego dramaturga sprzed wieków, spogląda okiem wstecz na życie, na nieuchronny rozpad świata, gdzie sprawiedliwość jest przepełniona fałszem, a ubóstwo staje się bogactwem, lecz niemierzalnym pieniądzem. W tym tkwi wielkość „Króla Leara”, a słowa „Cudowna jest głupota tego świata. […] Godny podziwu wykręt łajdaczącego się człowieka – obarczać gwiazdy odpowiedzialnością za własną koźlą naturę!” wciąż niosą prawdę.
fot. Marta Ankiersztejn/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego