„Tutaj kobiety palą się lepiej” w Instytucie Grotowskiego we Wrocławiu, w ramach przeglądu teatru dokumentalnego „Miesiąc na faktach” – pisze Jarosław Klebaniuk.
Piątka aktorów za pomocą oszczędnych środków opowiedziała o wciąż toczącej się sprawie oskarżonego o pedofilię księdza z Ruszowa, który – jak się okazało – od lat 1980. wykorzystywał seksualnie dzieci. Oprócz wydarzeń będących bezpośrednią przyczyną rozpoczęcia śledztwa na winę Piotra M. wskazują choćby zeznania osiemnastu kobiet, które przed ponad trzydziestu laty padły ofiarą duszpasterza w parafii na wrocławskim Nowym Dworze. W tej bulwersującej sprawie jednak, oprócz bohatera negatywnego, są także postaci pozytywne – aktywistki z różnych miast Polski próbujące dociec sprawiedliwości i poruszyć ludzkie sumienia. To właśnie one, a nie mężczyzna w sutannie, stały się głównymi bohaterkami spektaklu, którego twórcami są: Filip Jaśkiewicz, Jana Karpienko, Krzysztof Kopka, Ewa Mazgajska, Jolanta Sakowska, Jolanta Solarz-Szwed i Jakub Tabisz.
Złość na bezkarnie działającego od kilkudziesięciu lat kapłana może być tym większa, że przecież o zjawisku pedofilii w kościele rzymskokatolickim wiadomo było od dawna. O ile jednak za pontyfikatu Karola Wojtyły pisały o nim jedynie niszowe media, o tyle od niedawna za sprawą między innymi głośnych filmów dokumentalnych, w tym – „Tylko nie mów nikomu”, stało się powszechnie znane. Potęga instytucji pozwala od lat pozostać bezkarnym przestępcom w sutannach, którzy w stanie innym niż duchowny dawno znaleźliby się za kratkami. Tymczasem w Polsce są bronieni najpierw przez próbujących uniknąć skandalu kościelnych hierarchów (sam Piotr M. kilkukrotnie był przenoszony do innych parafii), potem przez część oddanych wiernych, a wreszcie, jeśli dojdzie do procesu, na sali sądowej – przez nie zawsze moralnych adwokatów (w innej niż opisana sprawie mecenas Michał Kelm reprezentował jednocześnie księdza-pedofila i jego ofiarę, za co, gdy sprawa się wydała, został na trzy lata odsunięty od wykonywania zawodu). W spektaklu czołowym obrońcą księdza był jego brat, który przywoływał używany od dawna argument o rzekomej politycznej motywacji oskarżających i ich rzekomym esbeckim rodowodzie. Jednak do grona obrońców, biernych i nieintencjonalnych, można także zaliczyć tych wszystkich, którzy wiedzieli, a nic nie zrobili. W spektaklu podniesiona została sprawa ich uwikłania w relacje panujące w lokalnej społeczności, gdzie centrum wspólnotowego życia i źródło autorytetu stanowi kościół i panujący w nim ksiądz. Jednak co najmniej w niektórych przypadkach parafianie aktywnie stawali w obronie proboszcza. Dlaczego? Otóż uznanie jego winy wywołałoby zbyt silny dysonans: ktoś uważany za przedstawiciela Boga na Ziemi nie mógł przecież zrobić czegoś takiego. Najmniej bolesnym, choć – wobec dostępnych informacji – nieracjonalnym rozwiązaniem tej rozbieżności jest odrzucenie zeznań pokrzywdzonych. O tym mechanizmie opowiedziała zresztą aktywistka – psycholożka (Magdalena Gładysiewicz).
W przedstawieniu w kilku poruszających monologach wypowiedziane zostały relacje aktywistek, z których jedna (Lucyna Szierok-Giel) była matką dziecka, które doświadczyło dyskryminacji ze strony zakonnicy – katechetki. Z proscenium, o ile o takim można mówić w przypadku kameralnej sceny Teatru Laboratorium, w pełnym świetle, miały te wypowiedzi dużą emocjonalną moc. Podobnie, choć do innych reakcji afektywnych skłaniając, działały tyrady księżego brata (Dariusz Maj). Byliśmy też słuchaczami jego kościelnych zaśpiewów. Nie pozostawiła nas obojętną relacja ofiary (ponownie – Gładysiewicz) wyświetlona na ceglastym murze, a sceny zbiorowe, choć mało liczne, bo w pikiecie brały udział tylko cztery osoby (jedna aktorka musiała opuścić scenę!) mimo wszystko wnosiły odrobinę optymizmu.
Monologi uzupełnione były dialogami między postaciami, niekiedy aż kipiącymi od znaczenia („– A ty w ogóle kochasz ludzi? – Nie”) posłużyły ukazaniu trudu i dylematów, doświadczanych przez aktywistki. Trudności były, paradoksalnie, związane nie tylko z niechęcią do zaangażowania się ze strony rodziców ofiar, lecz i niekiedy z hejtem ze strony innych aktywistek (ze Strajku Kobiet), zarzucających zbytni radykalizm na korytarzu sądu. Ogromne emocjonalne koszty wiązały się także z zastraszaniem przez tych, którzy czuli się atakowani. „My sobie ciebie zapamiętamy. Ty już nie będziesz bezpieczna” – usłyszała jedna z bohaterek.
Psychiczne obciążenie jest interesującym, rzadko poruszanym aspektem aktywizmu. Dla jednych udział w demonstracjach, gdzie możliwe są starcia z kontrdemonstrantami czy z policją są atrakcyjne, dla innych – nadmiernie stymulujące. „Za bardzo się denerwuję. Nie chcę brać udziału w takich bardzo ostrych akcjach” – wyznała jedna z bohaterek (Jolanta Solarz-Szwed). Wyraziła też obawę, czy atakując zamiatanie przez kościół pedofilii pod dywan nie krzywdzi się poszczególnych, często uczciwych i niewinnych księży, gdy demonstruje się (na przykład wieszając dziecięce buciki) pod konkretnymi kościołami. Są to, jak sądzę, podobne dylematy jak te ze sfery walki klasowej czy z wojennego pola bitwy. Zabieganie o zmiany społeczne definiowane w abstrakcji od konkretnych ludzi i tak zawsze odbywa się z udziałem jakichś ludzi i w jakimś sensie przeciwko innym.
Jedną z nielicznych jaśniejszych chwil było chwalenie postawy krakowskiej policji, która broniła demonstrujące na Rynku aktywistki, a w sytuacji, gdy miała prawo zatrzymać jedną z nich (ponownie – Szierok-Giel), wykazała zdrowy rozsądek. Zastanawiałem się tylko, czy w obecnym ideologicznym klimacie, gdzie przez rząd i jego organa propagowane są prawicowe wartości i sankcjonowane towarzyszące im normy, taka pochwała policjantów przez lewicującą aktywistkę nie stanowi jakiegoś niezamierzonego donosu.
Wracając z Elą spod Ratusza przez Rynek na Plac Domnikański uznaliśmy zgodnie, że wiele zostało w tym niedługim przecież spektaklu poruszonych ważnych treści. Mowa była o naruszeniu granic dzieci i o tym, że później, w dorosłym życiu takie ofiary seksualnego wykorzystania albo stawiają zbyt sztywne granice, albo mają kłopot z ustanowieniem jakichkolwiek, ponownie padając ofiarami. Trauma ma różne oblicza, jak choćby to, o którym opowiedziała jedna z bohaterek. Na widok szczupłych męskich dłoni w księgarni, w której pracowała doświadczała lęku i obrzydzenia, bo kojarzyły jej się z tymi, które przed laty kapłan wkładał jej pod ubranie.
Na scenie podniesiona została też kwestia kosztów aktywizmu, zmęczenia, zniechęcenia i wycofania się. Nawiasem mówiąc temu „wypaleniu aktywistycznemu” poświęcony został rozdział 9. wydanej parę miesięcy temu znakomitej książki czworga psychologów: Tomasza Besty, Katarzyny Jaśko, Joanny Grzymały-Moszczyńskiej (obie pracują w Krakowie, mieście jednej ze spektaklowych aktywistek) i Pauliny Górskiej. „Walcz, protestuj, zmieniaj świat. Psychologia aktywizmu” może być niezwykle przydatna działaczkom, które chciałyby skorzystać z podpowiedzi opartych na solidnym naukowym warsztacie.
Rozmawialiśmy też idąc Oławską, jak to często robimy, gdy zetkniemy się z żywym pięknem, o urodzie aktorek. Ela zwróciła uwagę na Barbarę Lauks, która świetnie wcieliła się w najbardziej chyba z występujących w spektaklu zaangażowaną, konsekwentną i waleczną aktywistkę. Gdy w ostatniej kwestii powiedziała: „Lubię stawać przed lustrem”, pomyślałem, że pod nieobecność docenienia czy aprobaty ze strony innych, może być dumna z tego, co robi. Niekiedy największą nagrodą za działalność, której efektów ani końca nie widać bywa to, że możemy popatrzeć w lustro.
fot. Tobiasz Papuczys
Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski