O spektaklu „Gadający samochód” wg scen. i w reż. Agnieszki Polskiej w Nowym Teatrze w Warszawie pisze Szymon Białobrzeski.
„Co się stanie z takimi pojęciami jak jaźń i tożsamość płciowa, kiedy umysły zyskają zbiorowy charakter? Jak będzie można poznawać samego siebie bądź podążać za własnymi marzeniami, jeśli owe marzenia nie są ulokowane w naszych umysłach, ale w jakimś zbiorczym rezerwuarze aspiracji?” – pisał Yuval Noah Harari w swojej najpopularniejszej książce Sapiens. Od zwierząt do bogów. Wydaje się, że od 2014 roku wiele osób próbowało odpowiedzieć na te pytania, i mimo że nikomu nie udało się zrobić tego w sposób wyczerpujący, to niewątpliwie odpowiedź Agnieszki Polskiej w postaci spektaklu Gadający samochód jest jedną z odpowiedzi najcenniejszych.
Dlaczego? Wydaje się, że nie przez fabułę. Całość ogranicza się bowiem do niespiesznej podróży jednej kobiety (Iris Cayatte), mężczyzny (Albano Jerónimo) i młodzieńca (Bartosz Bielenia). W praktyce widz podziwia więc konfrontowanie się bohaterów zamkniętych w samochodzie, stojącym na środku sceny. Ale to właśnie ta fabularna prostota toruje miejsce gatunkowemu rozmachowi, światotwórczemu przepychowi i charakterologicznej rozpuście.
Gadający samochód na pierwszy rzut oka przywodzi na myśl klasyki kina drogi takie jak Easy Rider, Znikający punkt czy Prosta historia. Z czasem jednak muzyczny porządek zaburzają elementy elektroniczne, w dialog wkrada się niezrozumiała terminologia czy wątki postapokaliptyczne, natomiast na górującym nad sceną ekranie pojawiają się elementy świadczące o obecności sztucznej inteligencji. Co więcej, linearna narracja co i rusz przerywana jest wstawkami musicalowymi. Nie będzie więc nadużyciem napisanie, że Gadający samochód to nic innego jak gatunkowa… hybryda?
Chyba tak, chyba właśnie „hybryda” najlepiej oddaje złożoność dzieła Agnieszki Polskiej. Sztuka nie ogranicza się bowiem wyłącznie do zabawy genologicznej. Oczywiście, odbiorca szuka na początku gatunkowej przynależności dzieła, ale szybko orientuje się, że jej nie ma. Stara się więc zrozumieć, z jakimi postaciami ma do czynienia, jakie są ich cele, przeszłość, tożsamość, charakter. Jednak i tu nie odnajduje jednoznacznej odpowiedzi. Podobnie, jak na początku, odkrywa, że ma do czynienia z niezwykle przemyślaną konwencją. Widzi matkę w ciąży, ojca rodziny i beztroskiego syna — poczucie niepokoju każe jednak podpowiadać, że w relacji między nimi jest jakiś rodzaj sztuczności. Czy na pewno to więzy rodzinne są elementem spajającym ich w jedną komórkę?
Aktorzy nie tylko wydają się zwodzić widza, ale i samych siebie, przez co dokopanie się do jakichkolwiek wiarygodnych informacji o bohaterach staje się nie lada wyzwaniem. Lecz, co chyba najbardziej dołujące, widz nie wie w końcu, jaki świat zastaje. Jest to niewątpliwie miejsce, gdzie wciąż operuje się ludzkimi konwencjami, jednak nie jest to obszar, gdzie jeszcze te konwencje się wytwarza. Postacie często coś wspominają, o czymś marzą, za czymś tęsknią, ale same nie do końca pamiętają, co to jest. Odcięte od swojej tożsamości, przetworzone przez świat, którego już nie kontrolują stają się easy riderami, którzy nie podróżują ze strachu czy poczucia beztroski, ale chyba dlatego, że nie pozostaje im nic innego, jak podróż właśnie – podróż pełna wiedzy, ale pozbawiona świadomości, podróż razem ale osobno, podróż przed siebie ale donikąd.
Oczywiście, mógłbym zamienić amatorskie filozofowanie na konkrety i opowiedzieć o historii zakochanych kominiarzy, dziecku wychowanym przez maszynę czy podróżach w czasie, jednak to trochę jak opowiadanie o doświadczeniu psychodelicznym, próba uporządkowania czegoś zachwycającego swoim nieuporządkowaniem. Podobnie myślę o sferze technicznej czy warsztacie aktorskim, są one składową, tworzącą niepowtarzalne flow spektaklu.
Gadającemu samochodowi daleko więc do bad tripu, bliżej do mistyczno-popkulturowego jointa, jednak są nieliczne rozwiązania, które sprawiały, że nieprzyjemnie zakręciło mi się w głowie. Przede wszystkim sam sposób odbioru — co prawda szybko przyzwyczaiłem się do tego, że auto może być słabo widoczne dla osób siedzących wysoko na widowni, że reżyserka zmusza mnie do oglądania spektaklu na monitorze. Uznałem to nawet za plus, patrząc na futurystyczny charakter dzieła. Problemem okazało się jednak umiejscowienie ekranu. Znajdował się po lewej stronie sceny, przez co ciężko było w pełni docenić grę aktorską.
Wydaje się też, że momentami samo tempo psychodelicznej przejażdżki było za wolne — mówię tutaj między innymi o początkowej przypowiastce o rybach, przydługich piosenkach czy monotonnych monologach. Z kolei na pochylenie się nad postaciami drugoplanowymi zdecydowanie zabrakło czasu. Mimo że rozumiem, a nawet doceniam otwartą strukturę dzieła, uważam że niektóre elementy mogłyby zostać lepiej zbalansowane, aby dążenie, nawet jeżeli donikąd, było w pełni angażujące. No i nie sposób pominąć tych kilku fragmentów, które były w swojej konwencji po prostu zbyt klarowne (mam tutaj na myśli szczególnie wątki komediowe), co wybijało mnie z intelektualnego transu.
Ostatecznie, Gadający samochód jawi się jako komentarz na temat przyszłości zlepiony z konwencji wypracowanej przez przeszłość. Nic więc dziwnego, że od strony formalnej też jest to eksperyment, eksperyment, który poprzez zlepek dobrze znanych elementów wyrazu artystycznego tworzy język nowy, sztuczny, postmodernistyczny, bełkotliwy, stylowy, ale przede wszystkim nieswój. I to chyba dobrze, bo jeżeli nie przemówi do nas psychodeliczny dyskomfort, to chyba nie ma co liczyć na to, że cokolwiek jeszcze przemówi…
fot. mat. teatru