Recenzje

Odbicia z tęsknoty i śmierci utkane

Śnieg” Stanisława Przybyszewskiego w reż. Anny Gryszkówny w Teatrze Narodowym w Warszawie – pisze Wiesław Kowalski.

Twórczość Stanisława Przybyszewskiego pojawia się w polskim teatrze bardzo rzadko. Pewnie dlatego tak trudno było mi znaleźć w pamięci spektakl, który na bazie jego tekstów mogłem kiedykolwiek obejrzeć, choć jak się w końcu okazało było to całkiem niedawno. W 2011 roku Iwona Kempa wystawiła „Gody życia” w toruńskim „Horzycy”. Nie był to najlepszy jej spektakl na tej scenie, choć zamysł był na pewno ambitny i nie podyktowany tylko niegdysiejszym pobytem autora „Synów ziemi” w grodzie Kopernika.  Czas akurat z tym utworem obszedł się mało łaskawie, a reżyserka nie do końca potrafiła pokonać rafy egzaltowanej aury i wszystkich emfatycznych tonów. Wspominam zatem ten spektakl jako dość nużący, emocjonalnie martwy i uciążliwy seans, którego nie miały szansy obronić nawet talenty  ówczesnych aktorów.

Anna Gryszkówna, opracowując tekst „Śniegu” na potrzeby Teatru Narodowego w Warszawie, nie popełniła błędu, który nie przyniósł sukcesu toruńskiej inscenizacji. Potrafiła nie tylko z dużą wrażliwością i konsekwencją oddać ducha samego dramatu, jednocześnie poprzez właściwe skróty odmładzając tekst na poziomie języka, ale przede wszystkim odpowiedzieć sobie samej na zasadnicze i kluczowe pytania dotyczące sensu pojawienia się dzisiaj na scenie dzieła z 1903 roku i kierunku, w jakim  jako realizatorka chciałaby ze swoimi współpracownikami podążyć. Gryszkówna nie boi się pójść w stronę  wyrazistego eksponowania psychologii postaci, niejednoznacznej i mieniącej się nastrojami jak u najsłynniejszych dramaturgów skandynawskich. Szuka subtelności, które głęboko wnikają w strukturę spektaklu, ale nie powodują, że konflikty czy wzruszenia stają się jednowymiarowe, a emocje niejasne czy pozbawione wyrazistości. W efekcie udanie modyfikuje zastosowaną przez samego Przybyszewskiego konwencję teatralno-dramatycznego psychologizmu, dzisiaj już będącą w zdecydowanym odwrocie. To wszystko zaowocowało przedstawieniem spójnym i wartkim narracyjnie, wielorakim w nastrojach, pozbawionym dosłowności i statyczności (nawet chwile milczenia wypełnia przepełniona smutkiem, melancholijna, muzyka Michała Lamży), a  w tekście wszystkich młodopolskich manieryzmów i anachronizmów, do tego ciekawie, ale i precyzyjnie, zakomponowanym przestrzennie (wysmakowana scenografia w różnych odcieniach bieli Martyny Kander, równie złowroga co pociągająca), próbującym elementami symboliczno-metafizycznymi  wydostać się, tu akurat z różnym skutkiem, poza dramatyczny schematyzm i dającym szansę aktorom, dzięki  wychodzeniu  poza uczuciowy chłód, na subtelne zagranie całkiem wyraziście poprowadzonych i zindywidualizowanych postaci. Dlatego ogląda się ten spektakl nie bez satysfakcji, bo jest bardzo solidnie wymyślony, przepracowany i skonstruowany, dobrze buduje aurę siły wszystkich uczuć i namiętności, które podszyte są jednak cały czas jakimś trudnym do nazwania  metafizycznym lękiem i  rosnącym niepokojem, w finale prowadzącym do tragedii.  Nie mamy tutaj do czynienia tylko z bohaterami, którzy są zasklepieni we własnych, egoistycznych światach i „skaczą” sobie do oczu, ale z ludźmi walczącymi również o samych siebie i prawdę osobistych racji czy przekonań. I nawet jeśli Przybyszewski nie jest dostarczycielem prawd jakoś szczególnie odkrywczych, to sposób demonstrowania mechanizmów determinujących jakość międzyludzkich relacji i przenikanie w różne odcienie ludzkiej wrażliwości, jest na pewno doświadczeniem teatralnie frapującym i zajmującym od początku do końca uwagę.

Dominiak Kluźniak, jak zawsze z dużą dozą naturalności i spontaniczności, ale i narastającą neurotycznością przynależną  obawom, przeczuciom i bolesnym wspomnieniom Bronki, prowadzi postać, która z lekkomyślnego, prostodusznego i mogącego drażnić dziewczęcia staje się kobietą wewnętrznie rozdartą, ale świadomą swoich ograniczeń i słabości. Jej miłość do męża wydaje się być nieogarniona, dlatego tak wielkie wrażenie robi klęska jaką ponosi. Bardzo dobrym partnerem jest Oskar Hamerski; w roli Tadeusza, dla którego Bronka jest jedynie „śniegiem co tuli biedną ziemię i rozgrzewa”,  umiejętnie wychodzi poza potoki słów, by w końcu z nieco nadekspresyjnej jowialności, skrywającej tak naprawdę nudę i zmęczenie, przejść na pozycje człowieka poddającego się refleksji i pozornie  tylko nieczułego wobec Ewy, swojej niegdyś wielkiej miłości, a szkolnej przyjaciółki Bronki. Patrycja Soliman jest w tej roli dość chłodna, stonowana i zimna, ale w jej pięknie eksponowanej kobiecości tli się tęsknota kusicielki i silne pragnienie osiągnięcia pełnego spełnienia i jedności w relacji z ukochanym.

Jedyną wątpliwością, jaka pojawia się podczas smakowania tego spektaklu, jest dopisana przez Gryszkównę postać siostry Bronki, która utopiła się w pobliskim jeziorze i w jednej ze scen przemówi tekstem niani Makrymy. Wcześniej widzimy jej sylwetkę, kiedy przechadza się za białymi oknami (na szybach będzie też wyświetlana twarz samej Bronki) okalającymi niemal pusty salon. Można się zastanawiać, czy to nie jest zbyt mocny efekt w kontekście poetyki całego przedstawienia. Śpiewająca Marta Wągrocka, wcielająca się w te postaci, będące uosobieniem śmierci czy też siły niszczącej ludzką wrażliwość, może nie dla każdego być efektem inscenizacyjnie uzasadnionym czy przekonującym. Jest to zabieg nie tyle kiczowaty czy zbyt egzaltowany, ale dramaturgicznie jakby mało uzasadniony. Jednak nie zmienia to faktu, że opowieść Przybyszewskiego, skrojona przez Gryszkównę, jest przepełnionym emocjonalną prawdą seansem o naturze miłości, poświęceniu dla niej i o uczuciach, które nie mają możliwości pełnego i absolutnego spełnienia. Kto lubi melodramaty tym bardziej to kupi. A i zwolennicy horrorów mogą coś znaleźć dla siebie. .


Fot. Krzysztof Bieliński
Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , ,