„Pogłosy” Wita Szostaka w reż. Marka Fiedora i Tomasza Hynka we Wrocławskim Teatrze Współczesnym – pisze Kamil Bujny
„Każdy z nas konstruuje i żyje swoje »opowiadanie«, a to opowiadanie jest naszą tożsamością” – konstatuje Oliver Sacks w książce „Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem”. Ta intuicja, a także szereg idących za nią rozważań o tożsamości narracyjnej, za którymi stoi między innymi Paul Ricoeur, zdają się fundować refleksję prowadzoną w „Pogłosach” w reżyserii Marka Fiedora i Tomasza Hynka. We wrocławskiej inscenizacji tekstu Wita Szostaka za wspomnianym procesem snucia „swojego opowiadania” stoi potrzeba przepracowywania i zrozumienia traumatycznego doświadczenia, jakim jest odejście bliskiej osoby: by tego dokonać, postaci próbują „opowiedzieć” stratę, śmierć i żałobę. Kanwą przedstawienia staje się raptem kilka zdań, które zapętlone i nieustannie modyfikowane zyskują kolejne znaczenia i sensy – tak, że to, co początkowo wydawało się widzowi przejrzyste i oczywiste, z czasem jawi się jako zupełnie niejasne.
Czym jest pogłos? „Słownik języka polskiego” pod redakcją Witolda Doroszewskiego podpowiada, że jest to między innymi „zjawisko akustyczne polegające na przedłużaniu czasu trwania dźwięku, wywołane działaniem fal odbitych w pomieszczeniu zamkniętym”. Warto przypomnieć sobie znaczenie tego słowa, czy to przed obejrzeniem ostatniej premiery Wrocławskiego Teatru Współczesnego, czy tuż po, bo dzięki temu kwestie, jakie padają w tej prezentacji, wybrzmiewają mocniej. Już w pierwszej części przywołanej definicji („zjawisko akustyczne polegające na przedłużaniu czasu trwania dźwięku”) odnajdujemy widoczną paralelę do świata wykreowanego przez Fiedora i Hynka – do rzeczywistości postaci, które, doświadczywszy straty, muszą nie tylko przetrwać proces żałoby, ale również ułożyć potoczystą opowieść, która oswajałaby – tłumacząc – nieobecność zmarłego. Sposób, w jaki chcą to osiągnąć, przypomina quasi-rytuał: bohaterowie powtarzają jak mantrę bardzo krótką, pourywaną fabularnie historię, próbując w ten sposób – za Norwidem – „odpowiednie dać rzeczy słowo”. Tak, jakby powtórne wymawiane tych samych słów przynosiło nowe treści oraz odsłaniało ukryte znaczenia. Te próby znalezienia upragnionych sensów wydają się ukierunkowane na zespolenie dwóch porządków (tego przed śmiercią i po niej), na skomponowanie z nich „swojego »opowiadania«”. Okazuje się to jednak złudne i zupełnie nierealne – przeszłość nie koresponduje z teraźniejszością, a pamięć płata figle: urywają się wątki, miesza się kolejność zdarzeń, a niegdyś ważne sytuacje giną w niepamięci.
Wprawdzie postaci nie mogą „opowiedzieć” tego, co minione, nawet poprzez wspomnienia, jednak z tej niewygłoszonej do końca narracji niejako wynurza się postać zmarłej, a razem z nią – setki pytań: o to, kim była (żoną? Matką? Jeśli tak, to jak się w tych rolach odnajdywała?), jak umarła (naturalnie, w wyniku choroby czy została zamordowana?), jak wyglądało całe jej życie, a także o to, co czuła w momencie śmierci. Mimo wielu niepewności oraz rosnącej w widzu frustracji postać wydaje się absolutnie realna i bliska – skoro nie można zachować po niej milczenia, skoro wszyscy bohaterowie starają się ją opisać, to należy domniemywać, że była dla nich nie tylko ważna, ale również wyjątkowa i niezastąpiona. W tym sensie postaci „przedłużają czas [jej] trwania”, pokazując przy tym, jak działa mechanizm ludzkiej pamięci, jak istotne w przeżywaniu rozpaczy jest snucie wspomnień oraz jak ważne w życiu społecznym jest nie tylko odtwarzanie „opowiadania” zmarłej, bliskiej nam osoby (poprzez przypominanie sobie różnych zdarzeń, relacji itd.), ale również jego dalsze prowadzenie. Właśnie na tym poziomie ujawnia się filozoficzne podszycie prezentacji – poprzez pokazanie, że człowiek konstruuje własną tożsamość poprzez (auto)narrację.
W dalszej części definicji czytamy, że pogłosy są „wywołane działaniem fal odbitych w pomieszczeniu zamkniętym”. Nie pozostaje to bez znaczenia dla spektaklu Fiedora i Hynka. Zarówno pod względem scenograficznym, jak i postaciowym kluczowa wydaje się kwestia nie tylko zamkniętych przestrzeni, ale także „bycia w zamknięciu”. Na początku aktorzy wychodzą ze skrytko-szafek, które zostały wizualnie zaprojektowane i przygotowane w taki sposób, by przypominały urządzenie komputerowe, jakąś wirtualną przestrzeń, a ostatecznie – po kapitulacji w próbach snucia opowieści o zmarłej – do nich wracają. Wszelkie starania o dialogowanie ze sobą zwieńczone są – dosłownie – głuchym echem: wszyscy, powtarzając taką samą historię, tylko zaczynając ją z różnych miejsc i kończąc w innych momentach, zagłuszają siebie nawzajem, nie doprowadzając przy tym do żadnej formy kontaktu. Choć na niedużej przestrzeni scenicznej obserwujemy kilkoro aktorów, którzy stale znajdują się blisko siebie, to w spektaklu nie ma mowy o żadnej bliskości czy współpracy – każdy pozostaje sam, jakby z dala od całości. W „Pogłosach” nie znajdziemy również żadnych wyrazistych ról – wszystkie postaci wydają się anonimowe, bezkształtne i zagubione (zupełnie jak w teatrze Mądzika), pozbawione przy tym możliwości nawiązywania bliższych relacji. Ich jedyną funkcją jest powtarzanie po sobie tych samych treści, szukanie w ograniczonych możliwościach języka takich form i fraz, które pozwoliłyby wyrazić poczucie zarówno straty, jak i osamotnienia.
Przedstawienie, choć miejscami błyskotliwe, prędko wytraca cały swój potencjał. Reżyserom nie udaje się w inscenizatorskich decyzjach sprostać mnogościom sensów i treści tekstu Szostaka, przez co już po kilkunastu minutach oglądania odnosi się wrażenie, że „Pogłosy” to pokaz dwóch prędkości: dramatu i jego scenicznej realizacji. Wydaje się, że twórcom zabrakło pomysłu, który mógłby zaproponować odbiorcy coś więcej, niż literalne odczytanie sztuki. Owszem, zapętlone monologi, podniesienie kwestii narracyjnej tożsamości i wręcz rytualny proces przechodzenia żałoby wydają się bardzo trafnymi i interesującymi intuicjami, z tym, że zostają one po pierwsze ukazane za bardzo wprost (czego przykładem jest jedna z finałowych scen, w trakcie której pomijane przez aktorów słowa zostają wyświetlane na ekranie, choć widz, usłyszawszy je w trakcie prezentacji kilkadziesiąt razy, zna je niemal na pamięć), a po drugie – bez żadnej dramaturgii. Spektakl już na samym początku demaskuje wszystkie swoje „tajemnice”, a to, co następuje później, to sukcesywne powtarzanie – aż do znużenia – tych samych motywów i chwytów. Można by próbować interpretować ten stan rzeczy przekonaniem, że twórcom zależało na tym, by również widza „zapętlić”, ograniczając jego możliwości poznawcze oraz zasób informacji o kreowanym na scenie świecie, jednak byłoby to za duże uogólnienie – o ile postaci faktycznie nie mogą wydostać się poza konkretną sytuację i nie są w stanie obrać szerszego pola widzenia, o tyle ich status tłumaczy sytuacja, w której się znajdują. Z kolei widz, obserwując wszystko z boku, na chłodno, nie może się ani z nimi utożsamić (bo nie zostaje przedstawiona żadna historia, ukazany jest tylko sam mechanizm), ani w żaden sposób do nich dołączyć.
Fot. Natalia Kabanow