„W końcu będzie ciepło” w reżyserii Magdaleny Młynarczyk, Marty Wiśniewskiej, Mateusza Brodowskiego i Przemysława Piskozuba w Instytucie Grotowskiego we Wrocławiu w ramach „Miesiąca na faktach” – pisze Jarosław Klebaniuk.
Tematem trzeciej części swego rodzaju tryptyku aktywistycznego w ramach „Miesiąca na faktach” było powstrzymanie zmian klimatycznych i walka z globalnym ociepleniem. W dwugodzinnym spektaklu zobaczyliśmy pięć krótkich monodramów, a następnie widowisko z udziałem siedmiorga aktorek i aktorów. Dowiedzieliśmy się o kilku prośrodowiskowych akcjach, usłyszeliśmy wyznania aktywistów dotyczące ich zaangażowania, a także mieliśmy okazję przypomnieć sobie lub poznać niewygodne fakty dotyczące konsekwencji rosnącej średniej temperatury na Ziemi. Jak na teatr dokumentalny, poziom artystycznej wartości dodanej był całkiem wysoki, choć tutaj nasz dwugłos zabrzmiał dysonansowo, gdy wracaliśmy Na Grobli, Kazimierza Wielkiego i Legnicką do domowych wygód.
Kameralne, pokazywane osobno pięciu podgrupom widzów mini-monodramy pozwoliły poczuć różne odmiany aktywistycznej atmosfery. Entuzjasta udziału w demonstracjach, aktywistka uruchamiająca metaforyczny wymiar patyka, naukowczyni przejęta wymieraniem owadzich gatunków, gościnna gospodyni przekonująco opowiadająca o marnowaniu żywności oraz mężczyzna krytyczny wobec pobudzania przyrostu naturalnego i importu węgla do Polski – wszyscy wnieśli odmienne perspektywy zaangażowania w działalność społeczną. Niektórzy, jak pierwszy i ostatni z wymienionych, z pasją deklamując, inne, próbując nawiązać kontakt z widzami. Obojgu nam podobał się sposób, w jaki przy kuchennym stole aktywistka dzieliła się z nami narracją o chlebie. Realizm tej sytuacji świadczył o dużym aktorskim kunszcie.
Zasadnicza część spektaklu miała miejsce na dużej scenie, w której głębi znajdowało się jakby miejsce plażowo-biwakowe, a jak się później okazało – swego rodzaju nietypowe, bo płaskie podium dla zaimprowizowanej orkiestry grającej na plastikowych pojemnikach i tubie. Ekran projekcyjny na tylnej ścianie umożliwiał zmianę scenerii na leśną i wyświetlanie napisów organizujących spektakl na przykład w kolejne odsłony obywatelskiego nieposłuszeństwa, a w pewnym momencie także prezentujących wygłaszany tekst.
Scenografia bliższej części sceny budziła – za sprawą między innymi plastikowych butelek, foliowych opakowań i kawałków kartonu – skojarzenia ze śmietnikiem. Ponieważ temat absurdalnego pakowania rzekomo ekologicznych produktów (warzywa lub stumililitrowe soczki) w plastik pojawił się w spektaklu, sceneria ta spełniła swoją rolę. W jednej z najlepszych, jak uznaliśmy z Elą, scen dwóch pracowników cukrowni w czasie przerwy śniadaniowej odpakowywało pączki z niezliczonej liczby kolejnych opakowań.
Tekst, zgodnie z formułą teatru dokumentalnego, pochodził z rzeczywistych wypowiedzi odgrywanych postaci, stąd wiele było w nim potoczności, nieco gramatycznych błędów, ale sporo autentyczności, żaru i emfazy. Miało to swoje dobre i złe strony. Niektóre kwestie mogły wydać się znane i oczywiste, jednak przeważały informacje, które rzadko bywają nagłaśniane w mediach głównego nurtu, jak choćby ta o tempie ginięcia gatunków czy o konsekwencjach topienia się wiecznej zmarzliny.
Jeśli chodzi o artystyczną stronę przedstawienia, to warte uwagi były powtarzające się w różnych wariantach sceny zbiorowe, a w nich świetna dyspozycja pantomimiczna, choreograficzna i wokalna całego zespołu. Podstawowym „uchwytem” tekstu było melorecytowanie go przez wszystkich lub niemal wszystkich aktorów, co budziło skojarzenia z chórem w tragediach greckich, także wtedy, gdy z przodu stał bohater głoszący swoją kwestię. Innym zabiegiem było wykonywanie tych samych gestów, podkreślających wypowiadany tekst. W jednej ze scen aktorce śpiewającej w przejmujący sposób towarzyszył akompaniament wspomnianych wcześniej dziwnych instrumentów oraz głosów używanych jako instrumenty. W innej scenie aktorzy w udany sposób naśladowali odgłosy ptaków i innych zwierząt. Widać było pewną reżyserską konsekwencję w tych zbiorowych scenach: podkreślana była moc wspólnych, grupowych działań.
Ideowy wydźwięk spektaklu był jednoznaczny: prośrodowiskowy i antysystemowy („Kapitalizm nie jest rozwiązaniem”), co chwilami – jak to bywa z każdym potwierdzaniem naszych własnych poglądów – było miłe, chwilami zaś nieco redundantne. W każdym razie dobrze było się dowiedzieć, że niektóre akcje się udały, jak choćby zablokowanie wpłynięcia statku z węglem z Mozambiku czy jego rozładunku albo wbiegnięcie aktywistów na teren kopalni odkrywkowej. Część widzów mogła z pewnymi informacjami lub poglądami spotkać się po raz pierwszy. Jeśli tak, to stanowiło to o wartości edukacyjnej, a może i opiniotwórczej widowiska.
Nie wszystkie informacje były aktualne. Aktor grający politologa powiedział, że nie ma w Polsce, inaczej niż w Stanach Zjednoczonych, książek o aktywizmie. Otóż jest: wydana pół roku temu znakomita książka Tomasza Besty, Katarzyny Jaśko, Joanny Grzymały-Moszczyńskiej i Pauliny Górskiej „Walcz, protestuj, zmieniaj świat. Psychologia aktywizmu”. Co więcej, w rozdziale o przemocy w działaniach zbiorowych zostały przywoływane niektóre z przykładów obywatelskiego nieposłuszeństwa podane w spektaklu, a także zacytowana została wymieniona ze sceny naukowa analiza 323 kampanii z użyciem i bez użycia przemocy w latach 1900-2006.
Rzadko w trakcie „W końcu będzie ciepło” było zabawnie, ale taki charakter miała scena z wielkim dzieckiem przepytywanym przez matkę (a może nauczycielkę?) ze szkodliwości cukru. Natomiast kilka razy byłem naprawdę poruszony. Najbardziej opowieścią, do czego używali aktywiści broniący Puszczy Białowieskiej przed wycinką żyletek, brokatu i kleju. Uniemożliwienie identyfikacji za pomocą odcisków palców wymaga używania kolejno tych trzech akcesoriów codziennie, w miarę odbudowywania się naskórka. Nie jest łatwo przeciwstawiać się systemowi, który dysponuje licznymi instrumentami opresji, od mandatów, kajdanek i aresztowań, po inwigilację z użyciem dronów, jednak to, co wyeksponowałem w tytule recenzji wydaje się możliwe.
Moja ogólna ocena spektaklu jest pozytywna. Ela, która często bywa bardziej krytyczna wobec scenicznych wystawień, miała i tym razem wiele zastrzeżeń. Po pierwsze, jej zdaniem tekst był nieprzetworzony, nie poddany wystarczającej selekcji. Po drugie, przez większość czasu podawany był w zbyt dydaktyczny, nachalny sposób. Po trzecie, całość była niespójna, bo zamiast koncentrować się na tytułowej sprawie klimatu przedstawiono wątki z nim nie związane, jak choćby psychoteraputyczny kontakt z naturą czy aktywizm antyeksmisyjny. Po czwarte, postaci, które wystąpiły w pierwszych mini-monodramach później nie były kontynuowane. Po piąte, aktorskie narzekania w krakowskiej spółdzielni „Ogniwo” nie przystawały do pozostałej części fabuły czy raczej minifabuł. Natomiast podobały jej się niektóre sceny. Najbardziej ta na linach w lesie. Oboje nas poruszyła opowieść o fizycznym bólu i emocjonalnych kosztach, które ponosiła aktywistka broniąca drzew przed wyrębem. Inna, co do której oboje zgodziliśmy się, że była bardzo teatralna i dobrze wymyślona była ta dotycząca cukrowni – z pracownikami rozwijającymi pączki z licznych folii, a potem z dziećmi uświadamianymi proekologicznie. Choć w pewnych punktach byliśmy więc zgodni, różniliśmy się w ocenie ogólnego bilansu zalet i słabości przedstawienia.
Moim zdaniem spektakl wart był obejrzenia i ze względu na prezentowane treści: fakty i subiektywne relacje aktywistów, i ze względu na oryginalną realizację. Wysoki poziom artystyczny i świetna dyspozycja młodego zespołu aktorskiego mogły z nawiązką zrekompensować ewentualne niedogodności związane z dokumentalną dosłownością i dosadnością. Takie spektakle są potrzebne. Oferują nowy, nieoczywisty sposób prezentacji istotnych społecznie treści i nie pozostawiają widza obojętnym.
Fot. Tobiasz Papuczys
Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski