„Balladyna” Juliusza Słowackiego w reżyserii Pawła Świątka w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie – pisze Piotr Gaszczyński.
Balladyna w Teatrze im. Juliusza Słowackiego to spektakl, w którym zbrodnia rozumiana jest na kilka sposobów: oprócz dosłownego mordu motywowanego pragnieniem władzy, krakowska realizacja dramatu wieszcza opowiada o zgładzonej przez człowieka naturze, a także o apokaliptycznym świecie bez demokracji.
Prawie całą przestrzeń sceniczną Małopolskiego Ogrodu Sztuki wypełnia współczesny Pnyks – miejsce spotkań eklezji – Zgromadzenia Ludowego charakterystycznego dla klasycznej demokracji ateńskiej starożytnej Grecji. Z majestatyczną kamienną budowlą kontrastuje Gopło – niewielka wyrwa w ziemi pełna śmieci różnego rodzaju. Nad ziemią wisi ogromna czarna, kłębiasta, burzowa chmura. W tej eklektycznej scenerii rozgrywa się historia znana na pamięć przez kolejne pokolenia czytelników/widzów. I właśnie w tym tkwi pułapka, którą twórcy zastawili sami na siebie.
Tekst Słowackiego, pełen aluzji, drobnych smaczków, bardzo melodyjny w swojej formie, został w spektaklu zepchnięty na drugi plan. Szkoda, gdyż ma się wrażenie, że jest on jedynie dodatkiem do reżyserskich tez, mających wybrzmieć w przedstawieniu. Warstwę słowną przykrywają ekstrawaganckie kostiumy, piosenki i gadżety. Plejadę gwiazd otwiera zdecydowanie Goplana ze swoją świtą. Królowa jezior jest ubraną na czarno, stylizowaną na afroamerykankę roszczeniową damą, która swoje zachcianki odnośnie np. pory wschodu słońca realizuje przez telefoniczne zamówienie (!). Skierka i Chochlik to skrzyżowanie Conchity Wurst i Instagramowej modelki – epatując fizycznością, dbają bardziej o siebie, niż słuchają rozkazów. Jako trzyosobowa grupa wypadają świetnie – humorystycznie, groteskowo. Przewrotnie kontrastują z brudnym bajorem, które jest ich królestwem. W pojedynkę nie mają już takiej siły oddziaływania na scenie. Baśniowa kraina staje się symbolem degradacji natury. Na uwagę zasługują czary odprawiane przez Goplanę (piękna gra świateł) będące zarzewiem całej intrygi.
O zepchnięciu tekstu Słowackiego na drugi plan dobitnie świadczy scena, gdy Kirkor pojawia się w domu wdowy. Od przedstawienia się księcia do zainicjowania konkursu zbierania malin mija dosłownie chwila, podczas której w tempie karabinu maszynowego odbywają się dialogi. Taki sposób mówienia ma oczywiście swoje znaczenie symboliczne – do bólu patriarchalny układ sił, sprowadza się do wybrania sobie niewiasty, która musi być zachwycona, że spotkał ją zaszczyt obcowania ze wspaniałym mężczyzną, a cała rozmowa to jedynie konwenans, jaki musi być zachowany. Niemniej jednak brakuje w spektaklu zabawy słowem, intonowania odpowiednich fragmentów tak, by to widz sam doszedł na ich podstawie do własnych wniosków.
Balladyna, która dla odmiany (to akurat plus) topi w Gople swoją siostrę, jawi się jako wyrachowany strateg, polityk idący po trupach do celu. Jej romans z Kostrynem jest bardzo filmowy – ona piękna, wysublimowana, on w ciemnych okularach, z zawadiackim uśmiechem. Do tego wino, papierosy i pistolet, od którego ginie Gralon. Tytułowa bohaterka zawłaszcza dla siebie całą przestrzeń eklezji. Włada autorytarnie na zgliszczach demokracji. Alina, podobnie jak Wdowa, są dla niej tłem, punktem odniesienia, dzięki któremu historia dziewczyny owładniętej żądzą awansu społecznego wybrzmiewa dosadniej. Nie ma znaczenia to, że Balladyna ostatecznie wydaje na siebie wyrok, w finale spektaklu chmura znad sceny pozostaje niewzruszona. Nie doczekamy się piorunu sprawiedliwości. Żyjemy w czasach niekonsekwencji. Bardzo często sprawcy przestępstw pozostają bezkarni – zwłaszcza tacy, którzy dzierżą władzę. Buta głównej bohaterki, która paradoksalnie usadawia swój tron na najwyższym stopniu symbolu demokratycznych spotkań, nie zostaje osądzona.
Najbardziej nieoczywistymi postaciami spektaklu są Pustelnik i Filon. Pierwszy pojawia się co jakiś czas na scenie z kubkiem popcornu w ręce. Ogląda rozwój wydarzeń niczym film w starym kinie. Jego zdystansowana postawa zdaje się mówić: „wszystko to już było, autorytarne rządy przychodzą i odchodzą”. Z kolei Filon, jako jedyny, pozwala wybrzmieć tekstowi Słowackiego w pełnej krasie. Dla jego monologu pod koniec przedstawienia warto czekać prawie dwie godziny.
Balladynie w Teatrze im. Juliusza Słowackiego nie można odmówić pomysłowości realizacji. Niestety w gąszczu dodatków, gdzieś zgubiło się sedno dramatu wieszcza. Niemniej jednak licealiści powinni być zadowoleni – niedługo matury, a za niekonwencjonalną interpretację dramatu można z pewnością zyskać kilka dodatkowych punktów.
Fot. Bartek Barczyk