O spektaklu „Biedermannowie” Anny Wakulik w reż. Adama Orzechowskiego w Teatrze Powszechnym w Łodzi pisze Wiesław Kowalski.
Anna Wakulik napisała tekst zainspirowany prawdziwymi losami rodziny łódzkich przemysłowców, którzy w trakcie trwania II wojny światowej musieli podejmować niejednokrotnie trudne decyzje i dokonywać takich wyborów, by uchronić siebie i najbliższych przed śmiercią. Ostatecznie śmierć przyjdzie, ale nie ziści się rękoma oprawcy, a nestora rodu, który od początku spektaklu przygotowuje nas do tego tragicznego finału. W trakcie przebiegu całej akcji, bez linearnej ciągłości, a w przeskokach czasowych, poznamy członków tytułowej rodziny na różnych etapach ich życia, a także relacje jakie kształtowane są w obliczu wydarzeń zarówno rodzinnych, jak i historycznych.
„Biedermannowie” to już kolejna pozycja repertuarowa łódzkiego teatru, nawiązująca do lokalnych, autentycznych historii i opowieści, często mało znanych lub zupełnie zapomnianych. Ewa Pilawska, dyrektorka Powszechnego, konsekwentnie wzbogaca teatralny program o tego typu prezentacje, pragnąc w ten sposób, jak sama mówi, „budować uczciwy, profesjonalny dialog z publicznością, przymierze sceny i widowni”. Od kilku sezonów sekunduje jej w tym reżyser Adam Orzechowski, dyrektor Teatru Wybrzeże w Gdańsku, który bodaj trzeci raz („Tango Łódź”, „Maria”) mierzy się z historią, która jest przypisana Łodzi i ściśle z nią związana. Choć akurat o rodzinie Biedermannów nie mówiło się dotychczas zbyt wiele, a spora część dramatycznych wydarzeń, przez swoją złożoność, do dzisiaj owianych jest głęboką tajemnicą. A przecież pochodzący z Niemiec Biedermannowie mają ogromne zasługi w rozwoju przemysłu włókienniczego w Łodzi, gdzie w 1863 roku założyli fabrykę tekstylną, będącą przez lata podstawą ich rodzinnej egzystencji. Zawsze czuli się bardzo silnie z Łodzią związani, nie ukrywali swego patriotyzmu i przywiązania do Polski. W mieście do dzisiaj istnieje modernistyczny pałac Alfreda Biedermanna, w którym po śmierci jego założyciela zamieszkuje rodzina Brunona, jego młodszego brata, tego, który stanie przed trudnym do nazwania w swoim ekstremum wyborze. W swojej pracy wszyscy członkowie tej wielodzietnej i posiadającej gruntowne wykształcenie, zdobywane na europejskich uniwersytetach, starali się szanować drugiego człowieka, by mógł czuć się godnie i miał świadomość własnej wartości. To było w ich etosie rodzinno-zawodowym najważniejsze.
Anna Wakulik, korzystając z archiwalnych dokumentów, zachowanej korespondencji i prasowych publikacji, które były też kanwą książki Wandy Kuźko „Biedermannowie. Dzieje rodziny i fortuny 1730-1945”, w centrum swojego dramatu, rozgrywanego w różnych perspektywach czasowych, bez linearnego porządku, stawia Brunona Biedermana i jego najbliższą rodzinę, przede wszystkim żonę i córkę Marylę, która za udział w polskim ruchu konspiracyjnym była w czasie wojny przez Niemców aresztowana. To właśnie we wspomnianym wcześniej Pałacu w 1945 roku, po wkroczeniu do miasta żołnierzy sowieckich i po upaństwowieniu fabryki, a także w związku z nakazem eksmisji, dochodzi do tragicznego aktu śmierci, do którego od pierwszej sceny przygotowuje nas Bruno, stając się niejako narratorem tej wstrząsającej w skutkach i mocno poruszającej opowieści.
Powiedzmy od razu, że Wakulik z Orzechowskim nie tworzą na scenie teatru stricte dokumentalnego, mamy do czynienia raczej z wariacją (przykładem niech będzie choćby pojawienie na scenie Hitlera w znakomitej interpretacji Jakuba Kotyńskiego) osnutą na tle przywoływanych wydarzeń, czemu sprzyja też poetycka i mocno operująca skrótem scenografia Magdaleny Gajewskiej (nie mniejsze wrażenie robi muzyka Marcina Nenko), dająca szansę na płynne przenikanie się nie tylko postaci, ale i zmian sytuacyjnych nie wymagających przebudowy teatralnej przestrzeni. Na scenie widzimy zaledwie pozostałości pałacowego blichtru, co bardzo sugestywnie podbija atmosferę i nastrój tej inscenizacji, która od początku pogrążona jest w sugerującym schyłek czy upadek mroku, w głębokim przygnębieniu i rozpaczy antycypującej to, co wydarzy się w finale. Wszyscy aktorzy odnajdują się bardzo dobrze w konwencji i formie spektaklu, ale największą uwagę przykuwa Arkadiusz Wójcik, który Brunona Biedermanna obdarza niepokojącą aurą tajemniczości, przykuwającym uwagę wewnętrznym skupieniem, wyrażanym bardziej spojrzeniem czy sposobem patrzenia na otaczającą go rzeczywistość, zarówno tę, w którą wkracza dla przypomnienia dawnych spotkań rodzinnych, jak i tę, która drąży nieustannie jego myśli związane z możliwością wywiezienia najbliższych do obozu w Siklawie, niż jakimkolwiek gestem czy silnie eksponowanym działaniem.
Warto jest się zmierzyć z tym bardzo silnie związanym z Łodzią spektaklem, który jednak poprzez sposoby budowania przez Annę Wakulik dramatycznego napięcia, konstruowanie dialogów i traktowanie materiału wyjściowego, również przez Adama Orzechowskiego, który stara się stworzyć widowisko tyleż w swej uniwersalności wnikliwe i mogące być ostrzeżeniem, co dla widza atrakcyjne, staje się głębokim studium człowieka, którego historia stawia w skrajnej sytuacji i już go nie oszczędzi, każąc mu podjąć decyzję o samobójstwie, którego żona i córka nie będą już świadkami.
Fot. Maciej Zakrzewski