O spektaklu „Włoszka w Algierze” Gioacchino Rossiniego w reżyserii Jitki Stokalskiej w Polskiej Operze Królewskiej w Warszawie pisze Anna Czajkowska.
Reżyserka Jitka Stokalska kolejny raz dowiodła niewyczerpanej inwencji, przygotowując „Włoszkę w Algierze” (L’Italiana in Algeri) Gioacchino Rossiniego na inaugurację Letniego Festiwalu Polskiej Opery Królewskiej, tym razem poświęconego operom buffa, czyli komicznym. Swą operę w dwóch aktach sam Rossini określał raczej jako „dramma giocoso”, jednak w rzeczywistości bliżej jej do farsy muzycznej niż do dramatu, nawet wesołego. Niektóre elementy „opera seria” pojawiają się, jednak nie w treści utworu, a najczęściej w warstwie formalnych rozwiązań. Jitka Stokalska opery „geniusza i szarlatana”, kompozytora pełnego sprzeczności zna bardzo dobrze i realizuje od lat. Jako doświadczona reżyserka doskonale wie, jak ten pyszny komediowy samograj uczynić jeszcze smakowitszym. Tym razem w ubarwianiu akcji scenicznej przyjęła konwencję elegancji i frywolności – z dobrym rezultatem.
„L’ltaliana in Algeri” swą premierę miała 22 maja 1813 roku w weneckim Teatro San Benedetto, a autorem jej libretta był związany z ruchem neoklasycystycznym Angelo Anelli, członek Loży Masońskiej. Akcja opery komicznej toczy się na dworze beja Algierii, Mustafy, i w jego haremie. Twórcom „Włoszki…” zależało tu na pokazaniu zderzenia dwóch światów, kontrastujących ze sobą: barbarzyńskiego oraz cywilizowanego. Aby podkreślić różnice kulturalne i społeczne, na miejsce kolejnych wydarzeń wybrano „egzotyczną” Turcję, a opowiadaną muzycznym językiem historię oparł Anelli na prawdziwych wydarzeniach. W 1805 roku młoda kobieta z Milanu została porwana i zabrana na dwór Mustafy-ibn-Ibrahima w Algierze. W libretcie nosi ona imię Isabella i kocha miłością szczerą oraz czystą – z wzajemnością – przystojnego młodzieńca Lindoro. Znudzony swoją żoną Elvirą Mustafa oddaje małżonkę wspomnianemu paniczowi, a dla siebie każe porwać piękną Włoszkę, atrakcyjniejszą niż inne kobiety w haremach tureckich. Haly, kapitan korsarzy algierskich, przywozi do Algieru branki – wśród nich niezwykle urokliwą Isabellę. Towarzyszą jej inne nieszczęśnice i safandułowaty podrywacz, starzejący się „casanova” Taddeo. Isabella jest pewną siebie kobietą i dobrze wie, jaki wpływ ma jej uroda i wdzięk na mężczyzn. Co z tego wyniknie, każdy może się domyślać.
Wszystkie elementy widowiska stapia reżyserka w integralną, jednolitą, zrównoważoną całość, ale o ostatecznym wrażeniu widza decyduje przede wszystkim zespół artystów, który na scenie kreśli sugestywne portrety bohaterów. „Włoszka w Algierze” jest też popisem Rossiniego jako muzycznego karykaturzysty i aby prawdziwie śmieszyła wykonawcy muszą to podkreślić, nie przesadzając z interpretacją. Rossini inkrustował role mnóstwem drobnych nutek, które soliści muszą wyśpiewać. Piotr Beczała stwierdził kiedyś: „Ludzi można przyciągnąć do opery tylko jakością śpiewu i prawdą gry aktorskiej”. I trudno się z nim nie zgodzić. Przedstawienie w Polskiej Operze Królewskiej ma niejedną obsadę, w dodatku każdy ze śpiewaków inaczej interpretuje Rossiniego – stąd różnice, także w ocenach całości. W partii szalejącego z miłości do Włoszki, algierskiego beja Mustafy miałam okazję usłyszeć i zobaczyć Pawła Michalczuka. Postać rodem z commedii dell’arte, czyli zabawna, groteskowa, z przymrużeniem oka, ale wokalnie – świetna. Michalczuk ściśle podąża za koncepcją reżyserską Jitki Stokalskiej i basowym, mocnym, głębokim głosem konsekwentnie buduje postać zakochanego, a momentami (jakże zabawnie) wariującego z gniewu beja. Jest w tym i odcień drapieżności, i ogromnego poczucia humoru. Jakże bawi w niezapomnianej, dobrze znanej melomanom scenie ceremonii nadania Mustafie tytułu Wielkiego Pappataciego, stanowiącej z pewnością parodię wolnomularskich obrządków masońskich i tak uciesznie skomponowanej przez włoskiego geniusza. Przeżuwając makaron artysta też potrafi śpiewać! W udanym charakteryzowaniu postaci Iwona Handzlik (Elvira) jest wytrawna jak dobre wino. A pewność siebie i pewność śpiewu czerpie z bogatego doświadczenia. Sopranistka ze swobodą, uśmiechem albo grymasem rozpaczy bawi się rolą (widza też), a mimo to pozostaje naturalna. Handzlik świetnie brzmi w wyższym rejestrze, równie profesjonalnie radzi sobie z dźwiękami pianissimo. W partii Isabelli wystąpiła Zuzanna Nalewajek. Jest w tej postaci sporo elementów z opera seria, jednak element „burleskowy” – uroczy i w stylu Rossiniego – mimo wszystko dominuje. Podziwiam sposób, w jaki artystka łączy profesjonalizm wokalny z aktorską grą i dynamicznym podejściem do postaci. Objawia to na przykład w scenach, w których uwodzicielska heroina śpiewa z dużym ładunkiem emocji i ekspresji. Wyrażanie zróżnicowanych uczuć w śpiewie wymaga znakomitej techniki i wypracowanego warsztatu, a Zuzanna Nalewajek taki posiada. Wysokie tony brzmią u niej bardzo przyjemnie, by potem przejść w odcień zbliżony do ciepłego altu, tak samo gładko i swobodnie. Lindoro, czyli Sebastian Mach, wypada równie profesjonalnie, choć młodemu tenorowi brakuje takiego doświadczenia scenicznego jak pozostałym. Nie przeszkadza mu to w kreowaniu postaci ukochanego Isabelli. Podkreśla humorystyczne fragmenty z delikatnością, mocniej uderzając w momentach bliskich dramatycznym, a w trudnych koloraturach pozostaje wciąż spokojny. I wyczuwa teatralność scen, ich groteskowość, podkreślając lekką, zabawną formę, którą czaruje Rossini. Samuel Ferreira jako kapitan korsarzy algierskich równie dobrze odnajduje się w tej konwencji. Jego bas brzmi czysto i donośnie, oczywiście w stylu opery komicznej. Siła mężczyzny wypływa u niego z umiejętnego operowania głębią głosu, czasem z humorystycznymi szczegółami. I jeszcze arcyśmieszny Taddeo, towarzysz podróży Isabelli. David Roy, podobnie jak Paweł Michalczuk, kreuje postać bliską commedii dell’arte. Potrafi parodią, zmienną mimiką oddać to, co Rossini zapisał w nutach. A śpiewa równie dobrze. podobnie jak Aleksandra Klimczak (Zulma0, zaufana Elwiry.
W scenicznej kreacji chór jest naprawdę dobry, świetnie radzi sobie z lekkością detalu zawartego w spójnej kompozycji. Ujmuje szczerością artystycznej wypowiedzi, całą gamę emocji zamieniając w śpiew. Gorzej z mimami – żeńskim baletem, ale mam nadzieję, że wypracują jeszcze precyzję i ekspresję ruchu.
Paleta różnorodnych środków ekspresji, jaką wydobywa z dzieła Rossiniego Jitka Stokalska, jest przebogata. Aplauzem widownia nagradza zwłaszcza „wyczyny” w finale I aktu, gdzie akcja dramatyczna ulega całkowitemu zamrożeniu, a postaci sztuki zastygają w pozach, skupiając się na abstrakcyjnym szaleństwie dźwiękonaśladowczym. Wielką pomocą służy tu autorka ruchu scenicznego, Alisa Makarenko. Orkiestra w tej realizacji brzmi tak, jak powinna – z energią i temperamentem. Prowadzi ją maestro Karol Szwech, który podkreśla nieśmiertelną wartość partytury i niemilknący urok „Włoszki w Algierze”. Pomaga wszystkim bogata scenografia i kostiumy autorstwa Marleny Skoneczko, a projekcje Marka Zamojskiego to już prawdziwe mistrzostwo (wrażenia przy obserwacji pływających okrętów są niezapomniane).
Scena operowa wymaga przede wszystkim niezwykle konsekwentnej logiki, żeby widzowie zrozumieli, o co chodzi. Wielkie tradycje wykonawcze nakłaniają rzecz jasna do szczegółowych porównań w sferze realizacji oraz odtwórstwa i warto pamiętać, że zestrojenie wszystkich elementów dzieła na odpowiednio wysokim poziomie jest niezwykle trudne. Stokalska nie łamie utartych schematów inscenizacyjnych, ale – także w sferze oprawy scenograficznej – idzie własną drogą. W melodyce o niepowtarzalnym wdzięku, niespotykanej inwencji i śpiewności, w mistrzostwie charakteryzowanych postaci, w ariach, duetach i ansamblach wraz ze śpiewakami szuka indywidualnego stylu.
fot. Karpati&Zarewicz