Recenzje

Pius XI jako źródło pożywienia

„Drakula” w reżyserii Macieja Masztalskiego w Teatrze Ad Spectatores we Wrocławiu – pisze Jarosław Klebaniuk.

Opowieści o wampirach nieraz już zainspirowały twórców dzieł wizualnych do komediowych realizacji. Zapewne „Nieustraszeni łowcy…” Romana Polańskiego stanowią klasyczny przykład prześmiewczego wykorzystania ludowych legend. Maciej Masztalski nadał swojej fabule XX-wieczny kontekst, sięgając jednak głęboko w przeszłość i czas obecny. Pozwoliło to zaskakiwać widzów, wywoływać rozbawienie, nadać wydawałoby się nieco zużytym bajaniom o krwiopijnych zjawach nowego lśnienia.

Akcja umiejscowiona została na początku maja 1914 roku, w dniu nieprzypadkowo wybranym, bowiem zgodnie z gminnymi wierzeniami opanowanemu przez złe moce. W transylwańskim zamku hrabiego Draculi wprawdzie zabrakło samego gospodarza, jednak honory domu z animuszem pełnił Michel Barnier (świetny w tej roli Arkadiusz Cyran). Nie powinno go tam być, gdyż urodził się 37 lat później, a dzisiaj jest głównym negocjatorem Komisji Europejskiej do spraw związanych z opuszczeniem Unii przez Wielką Brytanię. Nie on jeden przekroczył jednak realistyczny limit czasu swojego trwania. Wampiryczna proweniencja postaci sprawiła, że towarzyszyli mu między innymi: pewna nawiedzona religijnie bojowniczka, konstruktor silnika wysokoprężnego, rywalizujący z Szekspirem dramatopisarz, transgresyjna tancerka i profeta, autor apokaliptycznych przepowiedni.

Nie spodziewaliśmy się, że Joanna D’Arc stanie się miłośniczką prozy pornograficznej Blanki Lipińskiej. Wyuzdany, nie tylko za sprawą zabawy z obranym ze skórki bananem, wizerunek francuskiej bohaterki narodowej kontrastował z tym, który przypisał kościół katolicki swojej świętej. Aleksandra Dytko w tej roli wyglądała przekonująco, a ciemne włosy przydały jej jeszcze seksapilu.

Nie sądziliśmy też, iż Rudolf Diesel (Marcin Chabowski) mógłby zdystansować się od silnika nazwanego na jego cześć i zaproponować światu taki, który wykorzystuje mieszankę „aromatycznej” benzyny z biopaliwami. Także o umiejętność czytania z twarzy, w każdym razie z twarzy eterycznej Apolonii, żony Draculi (Aleksandra Prochownik). Ta skrajnie nieśmiała kobieta potrafiła jednak jednym zrzuceniem strojnej szaty uwspółcześnić swój wygląd do potrzeb wystawowej prezentacji wzmiankowanego cuda techniki. Kwestii do wypowiedzenia nie miała zbyt dużo, mówiła bowiem – jak moglibyśmy się wyrazić –  Dieslem, jednak wiele wniosła do widowiska.

Niewiele powiedziała też, a jeśli już, to po niemiecku (i tu również konstruktor silnika służył za tłumacza), Pina Bausch (Pamela Płachtij), która zdecydowała się komunikować głównie ruchem i gestem. Trzymała się nieco z boku, jakby i w grupie wampirów postanowiła zająć pozycję artystycznej kontestatorki porządku społecznego.

Przez myśl nam nie przeszło, że Christopher Marlowe (Miłosz Pietruski) aż takim będzie malkontentem i ujawni nietypowy literacki i artystyczny gust. Co innego niechęć do współczesnego mu sławnego konkurenta, a co innego jednoznaczne opinie o kompozytorach czy malarzach wypowiadane językiem dalekim od prozy wysokiej.

Z satysfakcją odnotowaliśmy, że papież (Piotr Zakrzewski jako Pius XI w gazetowej tiarze) może pełnić użyteczną funkcję. Wprawdzie wyglądał bardzo blado, ledwo siedział, słaniał się i obalał, ale tak intensywnego honorowego krwiodawstwa nie widzieliśmy. Nie sądzimy, aby było dopuszczane przez prawo i obyczaj. Te jednak w świecie żyjących zmarłych różnią się od nam znanych.

Nie wiedzieliśmy, że Nostradamus (Marcin Misiura) oprócz zdolności profetycznych posiada także umiejętność błyskawicznego przemieszczania się w czasie, a nawet przynoszenia z przyszłości przedmiotów. Rekwizyty te, współczesne lekarstwa i urządzenia do odtwarzania muzyki, odegrały zresztą w przedstawieniu ważną rolę. Posłużyły choćby do zaszokowania jedynego nie-wampira – Jonathana Harkera (Łukasz Chojęta), autentycznej fikcyjnej postaci z gotyckiego horroru Brama Stokera. Harker nie mógł się, podobnie jak my, choć z innych przyczyn nadziwić. Nie zrozumiał zasady działania magnetofonu ani odtwarzacza CD, a wizja przystąpienia jego ojczyzny do europejskiej wspólnoty wydała mu się jeszcze mniej prawdopodobna niż wystąpienia z niej (takie paradoksy wynikające z niedoskonałości ludzkiego myślenia psychologii są dobrze znane). Ostatecznie w negocjacjach dotyczących umowy kredytowej z kretesem przepadł, ale i tak opuszczał nowych przyjaciół z żalem, nieomalże z rodzącą się tęsknotą. Czy była to jakaś mimowolna metafora brexitu, który w spektaklu był wielokrotnie przywoływany, czy po prostu jeszcze jeden oniryczny gest w stronę nieprzewidywalnej złożoności relacji międzyludzkich? Autor jeden wie.

Oprócz wymienionych wyżej walorów edukacyjnych spektakl dostarczył także rozrywki. Absurdalne poczucie humoru Masztalskiego i jego trupy, oryginalne pomysły scenariuszowe i nieoczekiwane zwroty akcji zapewniły ponad godzinę znakomitej zabawy. Dodatkowym walorem była świetnie dobrana muzyka. Rock i pop z wysokiej półki pozwalał aktorom na taniec, eksplozje energii, wygibasy i wygłupy. Z przyjemnością można było też posłuchać ulubionych utworów E.L.O. czy AC/DC. Niespodziewane ich wplatanie i nieoczywista reakcja bohaterów wywoływały zresztą efekt komediowy.

Udany, i z uwagi na tekst, i z uwagi na jego zagranie, spektakl może jednak budzić pewne kontrowersje. Te związane z obrazoburczym charakterem wielu scen, choćby z udziałem wyuzdanej świętej i nieprzytomnego namiestnika na Ziemi, sugerują raczej małą smakowitość widowiska dla konserwatywnej czy pruderyjnej widowni. Jednak nie one Eli i mnie nasunęły wątpliwości. Wszak łamanie tabu i narowy szaleństwa są, nomen omen, krwią teatru. O co innego idzie.

Całość miała trzy-, a może nawet czteroczęściową strukturę. Krótki stylizowany na stare kino film o wizycie Harkera u Drakuli we foyer siedziby teatru w Browarze Mieszczańskim we Wrocławiu wprowadzał w akcję i wyraźnie sygnalizował surrealistyczną konwencję. Trwająca następnie niemal godzinna podróż do Zamku w Wojnowicach przeznaczona była na opowieść o podróży do Transylwanii, emitowaną przez słuchawki. Narrator-podróżnik ujawniał przy okazji wiele absurdalnych stereotypów, głównie narodowościowych (dostało się między innymi Żydom, Niemcom i Francuzom). Trzecia, zasadnicza część miała miejsce na zaimprowizowanej otwartej scenie w jednym z niewielkich pomieszczeń, a właściwie w westybulu na piętrze wspomnianego zamku. Jeżeli nie chcemy pominąć wszystkiego, to wymienić należy także podróż powrotną autobusem. Całość trwała więc dobrze ponad trzy godziny. Zastanawialiśmy się potem z Elą, czy nie byłoby dobrym rozwiązaniem pominięcie czytaniowo-słuchowiskowej relacji z podróży i zaoszczędzenie widzom trudów przemieszczania. Tekst ze słuchawek był zdecydowanie najsłabszą częścią udanej w sumie produkcji. Ela oczekiwała, że w Wojnowicach będziemy prowadzani po pięknie, a może tylko strasznie, oświetlonym zabytkowym gumnie lub coś w tym rodzaju. W każdym razie, że miejsce zostanie wykorzystane do celów konstrukcyjno-fabularnych w większym stopniu niż to miało miejsce. Tymczasem przestrzeń, w której odbył się spektakl w niczym nie różniła się od tych, które były dostępne w siedzibie Ad Spectatores we Wrocławiu. Może jednak innym widzom niemal dwie godziny w miejskim autobusie nie przeszkadzały lub nawet dostarczyły niecodziennej satysfakcji.

Fakt, że polemiczny fragment udało się pomieścić w jednym akapicie dobrze świadczy o spektaklu. Jeszcze raz podkreślmy: świetny, zabawny, utrzymany w nadrealnej konwencji tekst mienił się dziesiątkami oryginalnych pomysłów, a aktorzy zagrali bezbłędnie, z zaangażowaniem i werwą. Było na co popatrzyć i czego posłuchać. Wampiry tym razem zamiast niepokoju dostarczyły radości.


Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , , , , ,