„Niedzielne popołudnie”w reż. Natalii Fijewskiej-Zdanowskiej w Teatrze Młyn w Warszawie – pisze Agnieszka Supińska
„Niedzielne popołudnie” oglądaliśmy wprawdzie w sobotni wieczór, lecz powiedzmy sobie szczerze, najnowsza sztuka w reżyserii Natalii Fijewskiej-Zdanowskiej, która w miniony weekend miała swoją premierę na deskach Teatru Młyn (Scena na Poddaszu), nie straci na aktualności o żadnej porze dnia ani nocy. Do ostatniej litery prawdziwa, słodko-gorzka i tak uniwersalna, że aż boli.
Kocham Cię. / Gdzieś Ty wtedy był.. / Nie chciałam! / Mama dzwoni. / Przestań stukać! / Co jemy na obiad? – czy wszystkie miłosne historie w dłuższej perspektywie opowiadają o tym samym? Czy niezależnie od obranej konfiguracji i partnera, podczas lat związku będziemy na przemian obrzucać się tymi samymi wyrzutami i wyznaniami miłości? Chciałoby się powiedzieć – to już było. Należy jednak stwierdzić – a może po prostu tacy jesteśmy..
To wszystko, co w nas drzemie – wyszeptane kiedyś cicho lub wykrzyczane tylko we śnie – bohaterowie „Niedzielnego popołudnia” wypowiadają do siebie, łącząc w opowieść wszystkie nasze pytania, rozczarowania i nadzieje. Od pierwszej do ostatniej minuty są na scenie tylko we dwoje. On i ona. I trzeci niemy bohater – czas, który stworzył ich wspólną historię i osobiste lęki. W tle dwóch synów. W jej łonie trzecie, wyczekiwane dziecko.
Ona-psycholog, on-sprzedawca kafelków z aspiracjami na muzyczną karierę. Od kilku lat wspólnie budują dom. Jednak z biegiem błahej rozmowy okazuje się, że ona miała romans z innym mężczyzną, a on w internecie z inną kobietą wymieniał się roznegliżowanymi zdjęciami. Jak to się może skończyć? Kiedy związek opiera się na mocnym uczuciu, czy może to rozerwać tak długo budowane więzi?
Paulina Holtz i Michał Sitarski fantastycznie przedstawili targaną emocjami parę z bagażem zbieranych przez lata doświadczeń. Między gagami i salwami śmiechu, widz mimowolnie czuł, że z widowni przeniósł się na kanapę na scenie, żeby otrzeć łzy ciężarnej kobiecie, a dwie minuty później już stał w łazience, wyrywając jej partnerowi z ust butelkę alkoholu. Nie tak powinno wyglądać życie szczęśliwej pary, spodziewającej się dziecka. Prawda?
Całość spektaklu ładnie dopełniały światło i muzyka. Dialogi głównych bohaterów grane z offu na wygaszeniach sceny, które na początku można było interpretować jako kontrnarrację i przeciwległy biegun historii, za którym tęsknią bohaterowie, z czasem zblakły i straciły na dynamice. Nie do końca zdaje się przemyślany zabieg reżyserski w kolejnych partiach spektaklu zaczął budzić skojarzenia z telewizyjnym formatem paradokumentów i „setkami” bohaterów. Inaczej poprowadzony mógł stanowić kontrapunkt, tu okazał się męczący. Z inscenizacyjnego punktu widzenia dostrzegalny był zgrzyt i nie do końca dopracowana koncepcja – wygaszone sceny z retrospektywnymi dialogami zaburzały tempo akcji, nic nie wnosząc do toczącej się na scenie historii.
Całość dzięki duetowi Holtz / Sitarski ogląda się jednak z zapartym tchem. Świetnie zagrane i poprowadzone dobrze w tempach role pomagały nam utożsamiać się z bohaterami.
Ile można wybaczyć ukochanemu człowiekowi? Gdy kilka lat temu mówiłem, że kocham, czy brałem pod uwagę, że kocham tak mocno? Historia przedstawiona w spektaklu, niespodziewanym dla widza przypadkiem, wyłamuje się ze zwykłej codzienności. A dalej już mogłoby być tak, jakbyśmy wszyscy chcieli, żeby było. Żeby codziennie rano znów było słońce. Mimo wszystko.
Po spektaklu widzowie pozostali z tym samym pytaniem w głowie – czy rzeczywiście wszyscy jesteśmy tacy sami? – jedni wychodząc z ulgą, inni zapewne z dozą nadziei, podsuniętej w ostatnich minutach przez bohaterów, którzy po kłótni na noże wracają w swoje ramiona i do codziennych obowiązków.
W obu przypadkach należy oddać brawa twórcom spektaklu, którzy opierając się na prostych schematach, rozebrali do naga myśli współczesnego „człowieka w związku”.
Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska