Recenzje

Pół tuzina odzyskiwanych herstorii

O spektaklu „SIX” Toby’ego Marlowa i Lucy Moss w reż. Eweliny Adamskiej-Porczyk w Teatrze Syrena w Warszawie pisze Agnieszka Serlikowska.

Kazimierz IV Wielki był bigamistą, historycy doliczyli się mu czterech żon[1]. Henryk VIII Tudor miał sześć małżonek, w zakresie jego wielożeństwa zdania są podzielone. Liczba kochanek Johna F. Kennedy’ego jeszcze nie została określona, szacunki wciąż trwają. W kampanii prezydenckiej we Francji w 2007 r. społeczne oceny życia prywatnego niezamężnej Ségolène Royal były niższe od opinii o François Mitterandzie, który oprócz żony posiadał niemal oficjalną kochankę i dorosłą córkę z tego pozamałżeńskiego związku[2].  Od tysięcy lat historię, literaturę, sztukę, wizję budowania społeczeństw tworzą głównie mężczyźni. Oczywiście, świat się na szczęście zmienia, ale historia praw kobiet, ich miejsca w codzienności to wciąż otwarta księga. Romantyzując – to taniec, na który każdemu krokowi w przód towarzyszy przynajmniej pół kroku w tył. Gdy naprzód biegną kobiety z Meksyku i Iranu, cofają się Amerykanki, nie wspominając już o nienawistnych wypowiedziach przebijających się do dyskursu publicznego w Polsce czy dramatycznej sytuacji Afganek.

W musicalu, sztuce teatralnej, której stereotypowo główną grupą docelową są widzki, nie jest lepiej. Wciąż trwają dyskusje na temat zakończenia „My Fair Lady”, dopiero od kilku lat Eliza coraz rzadziej podaje Higginsowi kapcie. Stosunkowo młode „Złap mnie, jeśli potrafisz” to seria najgorszych klisz z lat 60. XX wieku na temat kobiet. „Miss Saigon” natomiast – opowieść o miłości dwóch kobiet do białego żołnierza, który chroniąc młodą Wietnamkę przed seksem z jego pijanymi kolegami, sam spędza z nią noc, a dalej jest tylko gorzej, choć one wciąż śpiewają, jak go potrzebują. W ostatnim czasie natomiast musical unieśmiertelnił Elizę Schuyler Hamilton za to, że pomimo, iż jej mąż upokorzył ją na oczach całego kraju publikując listy do kochanki, do końca życia walczyła o zachowanie jego wielkiego dziedzictwa. Oczywiście są też coraz częstsze przykłady pozytywne – jak choćby „Next to normal” z dwoma współczesnymi wizerunkami kobiet kochających, ale jednocześnie niepozbawionych własnej osobowości, „Waitress” z bohaterką, która odzyskuje tożsamość niewiążącą się  z ramionami żadnego mężczyzny, „Hadestown” z pragmatyczną Eurydyką kontrastującą z nieco nieudolnym Orfeuszem i charyzmatyczną Persefoną, która potrafi rządzić światem lepiej niż Hades. No i jest „SIX” – musical o sześciu ex-żonach wspomnianego już Henryka VIII.

To nie jest typowy musical – chciałoby się napisać i skarcić natychmiast za głupotę tych słów. Bo jaki jest wzorzec współczesnego musicalu? Czy to  taneczno-śpiewana fabuła jak „Deszczowa piosenka”, rapowany monument jak „Hamilton”, rock-opera jak „Jesus Christ Superstar”, fringe jak „Islander (Wyspa)”? Od dawna musical wymyka się kategoryzacji, rozgałęziając na nurty i nurciki, rozbłyskając nowymi formami oklaskiwanymi jako rewolucje czy kolejne drogi. „SIX” jest przykładem musicalu-koncertu, w którym non-stop burzona jest czwarta ściana, a bohaterki zachowują się jak gwiazdy pop, raz po raz zatrzymując się, by obgadać czy to, co robią idzie we właściwym kierunku. Punktem wyjścia jest postawienie na scenie: Katarzyny Aragońskiej (Olga Szomańska), Anny Boleyn (Aleksandra Gotowicka), Jane Seymour (Agnieszka Rose), Anny z Kleve (Małgorzata Chruściel), Katarzyny Howard (Anna Terpiłowska) i Katarzyny Parr (Marta Skrzypczyńska). Panie ewidentnie chcą ze sobą rywalizować, wybierając jakże polską kategorię pt. „kto ma najgorzej”. Precyzyjniej – która miała najgorzej ze swym mężem, tym samym, jedynym, niepowtarzalnym Henrykiem VIII. Na scenie Królowym towarzyszy zespół czterech instrumentalistek, a całość ma wręcz kampową atmosferę popowego koncertu. Dużo świateł, jeszcze więcej jaskrawości i piosenki stylizowane na utwory najbardziej znanych współczesnych div (Beyoncé, Adele, Celin Dion, Alicia Keys, Miley Cyrus).

I tu pojawiam się ja, wielbicielka musicali dramatycznych, która przez ostatnie lata unikała „SIX” do tego stopnia, że nie poznała nawet jednej piosenki z tego spektaklu. Przed – przerażona koncertową formułą i  balansującymi na granicy kiczu kostiumami. W trakcie – z dreszczami ekscytacji, które przebiegły po moich plecach dwukrotnie już podczas pierwszej piosenki. Po – rozważająca ponowną wizytę.

Atmosfera, która wytwarzana jest poprzez świetną reżyserię i choreografię Eweliny Adamskiej-Porczyk, tłumaczenie Jacka Mikołajczyka i wybitne głosy oraz osobowości sześciu odtwórczyń ról ex-żon Henryka (i tu naprawdę określenie „nie sposób wyróżnić” jest najwyższym komplementem) jest niepowtarzalna i wręcz uzależniająca. Wszystko ze sobą współgra, bawi, raz po raz wzrusza, ale przede wszystkim dodaje fajnej kobiecej energii i solidarności, której jakby na co dzień wciąż brakowało.

Zaletą „SIX” jest to, że nie pozwala się nudzić. Za każdym razem, gdy widz zaczyna się przyzwyczajać, spektakl skręca. Zatem, gdy do opowieści wprowadzone są pierwsze dwie żony, najbardziej znane z seriali i filmów, myślimy, że to będzie historyczna przepychanka, w którym kobiety są silne, drapieżne i niezbyt wrażliwe. Za chwilę jednak na scenę wkracza romantyczna nimfa – Jane Seymour, która pokazuje, że w delikatności również nie ma nic złego. Kiedy natomiast kończy się ballada „Heart of Stone”, w twarz uderza widza house „Haus of Holbein”. I gdy w głowie pojawia się myśl, że to już za dużo, że granica kiczu została niebezpiecznie przekroczona przez wszystkie stereotypowe nawiązania do języka niemieckiego, okazuje się, że najważniejsza w tym spektaklu jest warstwa tekstowa i to, o czym opowiada naprawdę.

To nie jest musical historyczny. Nie dajmy się zwieść pozorom, mimo, że ulegli im również licencjodawcy,  jak wspominał Jacek Mikołajczyk zaskoczeni, że kraj nieanglojęzyczny chciałby wystawić ich musical. Historia jest tu tylko przyczynkiem do opowieści o tym jak postrzegane były i wciąż są kobiety. Gdy Katarzyna Parr mówi, jak trudno było żyć w czasach Tudorów bez męża, trudno nie myśleć o tym, w jaki sposób współczesne społeczeństwo traktuje singielki, jak często padają słowa o wybrakowaniu i niepełności. Kiedy Katarzyna Howard opowiada o kolejnych etapach swojego życia, a w każdym pojawia się mężczyzna, wbrew jej woli lubiący ją za bardzo, ciężko nie odnieść tego do toksycznych środowisk szkolnych, akademickich czy zawodowych. Wspomniana już natomiast ociekająca kiczowatym niemieckim historia Anny z Kleve to z kolei opowieść o kobiecie niewystarczająco ładnej, która jest przyczynkiem do krytyki świata social mediów, ale również stawianego wciąż wymogu atrakcyjności.  

Ostatni zakręt w spektaklu stanowi wywrócenie pierwotnego założenia. To nie jest historia o rywalizacji kobiet. Za niesmaczny Katarzyna Parr uznaje konkurs „kto dostanie większe brawka, molestowanie czy trauma”. Można to również poczytać za krytykę kolejnych „talent show”, gdzie ważniejsze są historie uczestników niż ich rzeczywiste umiejętności. Bohaterki zauważają, że za każdym razem, gdy próbują między sobą rywalizować, tracą na tym wzajemnym porównywaniu. Że w solidarności tkwi ich prawdziwa siła i najważniejsze jest odzyskanie swojej historii… herstorii, tego, co zrobiły dla świata. I choć jest to wspaniały morał, ten ostatni zakręt w spektaklu trochę nie wyszedł librecistom. Czuć w nim lekki dydaktyzm, brakuje w tym wcześniejszych inteligentnych mrugnięć okiem, piosenek kryjących pod blichtrową pierzynką ważną treść. Jakby autorzy libretta na dwie minuty zapomnieli o inteligencji widza, który nie musi mieć wszystkiego podanego na tak dosłownej tacy. Nie zmienia to faktu, że dobrze wyjść do domu z tą puentą, jak również energią atomową tych w sumie jedenastu kobiet.

fot. Krzysztof Bieliński


[1] Sroka, Stanisław A. „Nieślubne potomstwo władców Europy Środkowej w XIV wieku.” Prace Historyczne 135 (2008).

[2] Dorenda, Marta. „Pozamerytoryczne czynniki w kampanii prezydenckiej we Francji w 2007 roku.” Dialogi Polityczne 9 (2008): 189-202.

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , ,