„Kolacja dla głupca” w reżyserii Cezarego Żaka, Agencja Artystyczna Certus, w Małej Warszawie – pisze Wiesław Kowalski.
To, że Francuzi, szczególnie ci zamożni, lubią dobrze zjeść, nie jest tajemnicą. Ich kraj słynie w końcu z wielu potraw, które charakteryzuje wykwintność, a ich alkohole, szczególnie wina, należą do najbardziej reprezentacyjnych. Ale w końcu każda kuchnia, nawet ta najlepsza, z kasztanami, żabimi udkami czy truflami, może się kiedyś zwyczajnie przejeść czy znudzić. I co wtedy? Jak wzmóc apetyt, by ten stan pokonać? Ano można zaprosić na przykład na kolację kogoś, kto dostarczy wrażeń nie tylko smakowych. I tak, po odpowiednim researchu, do grona gentlemenów może trafić indywiduum uchodzące za nieszczególnie inteligentne i rozgarnięte, nawet jeśli będzie pracownikiem ministerstwa czy innego urzędu, choćby tropiącego podatkowe nieścisłości. Wystarczy, że będzie można sobie z niego zakpić, rozerwać się jego kosztem, poniewierać nim i dworować z jego rzekomej głupoty. Zaproszony gość, nieświadomy gry, w jakiej przychodzi mu uczestniczyć, zostaje w ten w mało wyrafinowany sposób ogołocony z poczucia osobistej godności i własnej wartości. Po czym bezceremonialnie odstawiony, niczym nieumyta zastawa stołowa, na boczny tor.
I na tym pomyśle opiera się dramaturgiczny koncept znakomitej komedii Francisa Vebera, która od 1997 roku wystawiana jest z dużym powodzeniem również w Polsce. Do dzisiaj swoistym fenomenem jest przygotowana przez Wojciecha Adamczyka w warszawskim Ateneum realizacja „Kolacji dla głupca”, utrzymująca się w repertuarze tego teatru od 2001 roku. Sukces ten gwarantuje przede wszystkim sposób w jaki aktorzy uruchamiają tu komediowe szaleństwo i ich metody rozbijania w puch przyjętych zwyczajów i wzorców postępowania. Adamczyk stara się tak prowadzić aktorów, by zachować wszystkie reguły i klarowność błyskotliwej prowokacji, a chytry manewr Pierra Brochanta, wydawcy, będącego spirytus movens tego procederu, utrzymać także w ryzach bardzo skrupulatnie przez autora konstruowanej formy scenicznej.
Cezary Żak, który dzięki Agencji Artystycznej Certus przygotował najnowszą wersję dramatu, może nie jest aż tak rygorystyczny w stosunku do samej jego poetyki czy dramaturgicznej kompozycji, ale również stara się intrygę opowiedzieć przede wszystkim inteligentnie, choć niewątpliwie pozostawia więcej miejsca na aktorskie fajerwerki, z czego skrzętnie korzysta zwłaszcza Michał Zieliński (zarówno jako zabawnie wstawiony doktor Archambaud i szerokim gestem prowadzony Lucien Cheval), pokazując przy okazji całe spektrum swoich parodystycznych umiejętności.
Żak jako reżyser stawia głównie na uwypuklenie kontrastów, co potęguje zabawność wielu scenicznych sytuacji. Konfrontacja Brochanta (w tej roli sam reżyser, który w wielu sytuacjach kopiuje swoje zachowania znane już z jego wcześniejszych komediowych dokonań choćby w Och-Teatrze) ), typowego reprezentanta klasy średniej, z Francoisem Pignon (rewelacyjny w roli tytułowego głupca Bartłomiej Topa), który pracuje jako księgowy w Ministerstwie Finansów, dobrze egzemplifikuje cechy każdego z nich. Żak uwypukla głównie złe atrybuty charakteru swojego bohatera, takie jak hipokryzja, interesowny snobizm, podstępność czy nieszczerość, zaś Topa w dużej mierze stawia na bezpretensjonalność, dobrotliwość, spontaniczność i autentyzm. Ta mieszanka arogancji Brochanta z zapalczywością Pignona, który nie potrafi przestać mówić o swojej największej pasji, czyli budowaniu z zapałek modeli popularnych obiektów budowlanych, w konsekwencji prowadzi do nierównej walki, która niweczy wszystkie starania Pignona, by rozwikłać w międzyczasie powstały konflikt między Brochantem, a skutkami zniknięcia jego żony Christine (w tej bardzo udanej, z lekkością prowadzonej roli uderza również niezwykła atrakcyjność Małgorzaty Pieczyńskiej). Bo o kobietach też mówi się tutaj całkiem sporo. Wszyscy protagoniści mają lub mieli z nimi problemy. Nawet Cheval, kolega Pignona z pracy, który pojawi się z odsieczą, bo może wskazać adres, pod którym przebywa żona Brochanta, dowiaduje się, że jego własna też doprawia mu rogi i to z głośnym w Paryżu bawidamkiem.
Największe salwy śmiechu wzbudzają jednak sekwencje z telefonem, które Żak z Topą rozgrywają w iście farsowy sposób. Ilość omyłek, przejęzyczeń i wpadek jest tak długa, że mogłaby w którymś momencie nawet najbardziej wytrwałego w śledzeniu intrygi widza zmęczyć czy znużyć, jednak różnorodność środków aktorskich, używanych perfekcyjnie zwłaszcza przez Topę, sprawia, że rosnąca eskalacja śmiechu zyskuje kolejne barwy i odcienie. Tak, trzeba przyznać, że rola Topy w tym przedstawieniu to prawdziwa perełka, sprawdza się głównie dzięki zastosowaniu tutaj swego rodzaju komicznej dyskretności, która pozbawiona szarży, a także spotęgowana umiarkowanym uciekaniem się do samych gagów, czyni z Pignona postać szalenie finezyjną, co z tym większą mocą wybrzmiewa w finale, kiedy nasz bohater dowiaduje tak naprawdę, co było powodem spreparowanego przez Brochanta zaproszenia.