Beata Goździewska: Serce Benu. Papierowy Motyl, Warszawa 2019 – pisze Izabela Mikrut.
Wielu autorów, którzy chcą sprawdzić się w beletrystyce, stawia na zaistnienie w rejonach fantastyki, w przekonaniu, że tam najłatwiej się przebić. Beata Goździewska próbuje dołączyć do tej grupy, proponując czytelnikom „Serce Benu”. To powieść, która pokazuje, dlaczego nie powinno się wybierać drogi self-publishingu, przynajmniej dopóki autorzy samofinansujący swoje dzieła będą traktowani jak klienci i pozbawiani prawa do ostrej redakcji. Przedzieranie się przez meandry fabularne książki, która nie wie, co to nożyczki wprawnego redaktora, oznaczać będzie zniechęcenie do gatunku. Rynek fantastyki ma znakomitych twórców, więc tym gorzej wypada na tym tle osoba, która nie wie, jak budować opowieść. „Serce Benu” jest pełne potknięć – i to nawet nie na płaszczyźnie stylistycznej, a już w samej konstrukcji. W efekcie – nie ma czego ratować. Beata Goździewska próbuje się obronić stylistyką: dba o narrację, przynajmniej w takim stopniu, że potrafi budować zdania złożone. Ale nawet jeśli osłuchała się z frazami i może składać litery, nie oznacza to, że poradzi sobie w dużej formie. Mało tego: prawdopodobnie nawet opowiadanie stałoby się wyzwaniem ponad siły, bo w „Sercu Benu” akcja zwyczajnie się sypie. Entuzjazm do pisania wiąże się tutaj z brakiem samokrytycyzmu – i równie bolesnym deficytem krytycznego spojrzenia z zewnątrz. W tym wypadku pianie z zachwytu nad napisaną pozycją nie ma uzasadnienia, w książce szwankuje absolutnie wszystko.
A na pierwszy plan wybija się to, że autorka nie wie, czego chce. Magią próbuje zastąpić związki przyczynowo-skutkowe, od razu wprowadza artefakt, który kompletnie nie pasuje do świata przedstawionego: bohaterowie w przypływie szaleństwa szukają szkatułki, a odbiorcy są zdezorientowani, bo ani szkatułka jako przedmiot nie mieści się w rzeczywistości pełnej walk, magicznych pojedynków i wyzwań na śmierć i życie, ani relacja nie wskazuje na wagę przedmiotu. Ta szkatułka nieszczęsna wraca jak koszmarny refren, jak tylko autorce przypomni się, że trzeba jakoś uzasadnić dążenia postaci. Tymczasem bohater będzie zmagać się z własnymi słabościami – bo i dlaczego nie. Jeszcze nie zdąży zapisać się w świadomości czytelników pozytywnie, jako ten, któremu trzeba kibicować i który zaangażuje w swoje problemy – a już zdradza objawy nieudolności wręcz dyskwalifikującej. Skoro nie ma pomysłu na kreację bohatera – nawet gdyby autorka pilnie przestudiowała zasady twórczego pisania, nie udałoby się jej uratować postaci – łamie się od razu szkielet książki. „Serce Benu” składa się z nieskończonych dyskusji, prowadzących donikąd narracji. Bohaterowie spotykają się i wymieniają poglądami – bo muszą, coś musi się dziać, żeby wypełniać strony, ale w tych rozwiązaniach brakuje puent, kierunków, albo chociaż pojedynczych idei, które zmieniłyby stosunek odbiorców do postaci. W tym wszystkim mania nazywania bohaterów obco brzmiącymi mianami nie jest już godna wzmianki, chociaż normalnie – wskazuje na infantylizm.
Beata Goździewska, jeśli chce pisać i trafić do prawdziwych czytelników, powinna mocno popracować nad warsztatem – i to nawet nie nad prowadzeniem narracji, a budowaniem biegu wydarzeń. Będzie to kosztowało sporo wysiłku, bo trzeba odrzucić stare przyzwyczajenia, takie, które w „Sercu Benu” się ujawniły – inaczej jednak się nie da. Chyba że wystarczy autorce krąg zachwyconych bezpodstawnie znajomych.