Zygmunt Miłoszewski: Kwestia ceny. W.A.B., Warszawa 2020 – pisze Izabela Mikrut.
Zygmunt Miłoszewski potrafi produkować książki. Tym jednak różni się od wielu masowych autorów, że chce mu się do tego kłaść nacisk na rozbudowywanie strony narracyjnej. Oznacza to, że potrafi oprawić swoje fabuły w sposób, który przynajmniej sugeruje lepszą jakość niż popularna dyskontowa literatura. To, czy czytelnikom spodoba się rozdmuchiwanie tekstu do przesadnej z dzisiejszej perspektywy objętości – jeśli pod tym napompowaniem nie będzie się kryć zmyślna intryga – to inna rzecz. Przynajmniej Miłoszewski pokazuje, że jest niezłym kuglarzem. I że tęskni za wielkimi narracjami. „Kwestia ceny” to historia, która jest sprawnie napisana, wygląda imponująco, ale nie dostarcza czytelnikom nic, czego by już o sobie (czy też ogólnie – o ludzkości) nie wiedzieli. A to oznacza, że przez setki stron trzeba się przedzierać po to, żeby stwierdzać co pewien czas, że autor najzwyczajniej w świecie opisał jedno banalne w gruncie rzeczy zjawisko: że człowiek poważnie chory rozpoczyna wyścig ze śmiercią i zrobi niemal wszystko, żeby uzyskać lekarstwo. Nawet jeśli owo lekarstwo wydaje się szaleństwem i szarlatanerią – każdy sposób jest dobry, żeby podkarmić nadzieje.
Co daje „Kwestia ceny”? Na pewno zabawy gatunkowe. Miłoszewski najpierw udaje, że pisze powieść historyczną, sięga do początku XX wieku i zmienia kraj, środowisko i kulturę. Być może właśnie wtedy, w Odessie, powstał lek, którego obecnie brakuje na rynku: który rozwiązałby problemy z nowotworami albo z utraconą pamięcią. Bo Zofia, która jest profesorem historii sztuki, usiłuje poruszyć niebo i ziemię, żeby znaleźć ratunek dla swojego męża, a tym samym i dla siebie oraz dla własnego małżeństwa. Mężczyzna, z którym się związała, cierpi na utratę pamięci. Nie ma to przyczyn w guzie mózgu ani w żadnych znanych ludzkości chorobach, w związku z czym nie da się też podjąć żadnego sensownego leczenia – ani zastępczej terapii, która przynajmniej pozwoliłaby czekać na poprawę. Mąż Zofii starannie uczy się informacji, które dostaje od bliskich, udaje, że przywołuje z pamięci wspomnienia – tymczasem w rzeczywistości recytuje tylko lekcję, i to z interpretacjami narzuconymi przez innych. To półśrodek i rozwiązanie, które bardzo frustruje Zofię – nic więc dziwnego, że dla podreperowania własnego zdrowia psychicznego kobieta postanawia chwytać się najdziwniejszych kuracji. Słyszała o sukcesie polskich badaczy na Syberii przed stoma laty – liczy na to, że ich odkrycie pozwoli jej odzyskać ukochanego męża i normalność. Tyle tylko, że w grę wchodzi wielki biznes i tu nic nie jest proste.
Miłoszewski książkę opiera właśnie na tym: ktoś ma – albo rzekomo ma – lek, który pomógłby ludzkości, może na nim zarobić, ale przez zachłanność nie zdecyduje się na pochopne udostępnienie receptury. Ktoś inny pragnie owego leku tak bardzo, że jest w stanie zrobić wszystko, żeby go uzyskać – legalnymi lub nielegalnymi sposobami. I to jest pomysł, który autor rozgrywa na ponad pięciuset stronach. W narracji owszem, zgrabnie, ale trudno nie zauważyć, że niewiele odbiorcom przekazuje. Czegoś tu za mało – może intryg, może akcji w porównaniu z przekonującymi portretami psychologicznymi. Wygląda to tak, jakby całą wielką książkę oparł autor wyłącznie na skojarzeniu z rozpaczliwą walką o wyzdrowienie – i na tym poprzestał już na etapie planowania.