O spektaklu „Kochane pieniążki” Raya Cooneya w reż. Jerzego Bończaka w Teatrze Capitol w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
Na farsach Raya Cooneya publiczność zazwyczaj ma wiele sposobności do śmiechu. Tak też było w wielu momentach podczas ostatniej premiery „Kochanych pieniążków” w warszawskim Capitolu, choć reżyser Jerzy Bończak kilkakrotnie nadużył naszej cierpliwości i niepotrzebnie próbował niektóre sceny przeciągać ponad miarę, szczególnie te sugerujące erotyczne zabawy pod kocykiem. Gdyby zamiast tego użyć w tych sekwencjach nożyczek, a nie chcieć powiedzieć więcej, niż implikuje sam dramat, tempo spektaklu na pewno by na tym nie ucierpiało, wręcz przeciwnie, akcja szybciej posunęłaby się do przodu, nie zatrzymując się na kilkukrotnym powtarzaniu tych samych dowcipów, działań i gagów. Ale i tak „Kochane pieniążki”, przede wszystkim dzięki znakomitej dyspozycji Anny Korcz i Tomasza Schimscheinera, należą do jednych z bardziej udanych propozycji teatru Anny Gornostaj. Tym samym potwierdza się reguła, że farsę naprawdę trudno jest zepsuć, wystarczy jedynie dobrze obsadzić.
Jak zwykle w lekkich i pełnych niewymuszonego humoru farsach Cooneya oglądamy zwykłych ludzi, którzy muszą się odnaleźć w niezwykłych sytuacjach i zaskakujących okolicznościach. „Kochane pieniążki” to opowieść o człowieku, któremu przypadkowo w ręce wpada teczka z kasą, o której nawet nie śmiał dotąd marzyć. A ponieważ owa niespodzianka spotyka go w dniu urodzin, próbuje bezskutecznie odwołać kolację z przyjaciółmi i namówić żonę na jakiś egzotyczny wyjazd. W końcu stanie na Barcelonie, ale i Australia w gonitwie różnych pomysłów na budowanie przedziwnych konstelacji rodzinnych przed taksówkarzem (Waldemar Obłoza zabawny w swej wścibskości), inspektorem (Marcin Troński) i policjantem (dobry jako służbista Robert Wabich) też się w perspektywie wyjazdu pojawi. Przyglądamy się zatem z rozbawieniem jak w krytycznych sytuacjach bohaterowie, również przyjaciele Henry’ego i Jean – Vic (udanie powściągliwy Lesław Żurek) i Betty (Alżbeta Lenska), próbują zachować przytomność umysłu, unikać histerii czy pobudzać wodze fantazji w próbach pokonania piętrzących się jak lawina i coraz bardziej absurdalnych sytuacji.
„Kochane pieniążki” to spektakl sprawnie, rzetelnie wyreżyserowany i bardzo przyzwoicie zagrany. Na pewno też wiele zyska z czasem, kiedy aktorzy w swoich rolach okrzepną, uspokoją emocje, które w kontekście ciągle zmieniających się układów personalnych i nowych tarapatów muszą być tutaj mocno zróżnicowane. Podczas premiery szczególną sympatię zyskuje Tomasz Schimscheiner, który w roli Henry’ego dwoi i się troi, by właściwa teczka pozostała w jego rękach, a także Anna Korcz, która niemalże całą rolę musi prowadzić w stanie upojenia alkoholowego, co nie przeszkadza jej celnie posługiwać się ripostą, pointą, a nawet zdrowym rozsądkiem. I robi to w sposób naprawdę zabawny, bez uciekania się w nadmierną karykaturę czy szarżę. Tym aktorom udawało się szczerze doprowadzać publiczność do paroksyzmów śmiechu. Choć i pozostali starają się unikać kokieterii, błazenady i nie próbują być zabawni ponad wszelką miarę. Może tylko nieco finezji brakuje postaci Alżbety Lenskej, której kwestie niekiedy gubią się w galopadzie coraz mniej przewidywalnych wydarzeń, w pogmatwanej intrydze pełnej nieporozumień, a nawet oszustw i szantaży.
Można by zapytać: ale co z tego wszystkiego wynika? Co z tym widzem, który od teatru oczekuje jednak czegoś więcej niż tylko remedium na codzienność? Czy rozrywka może też odkrywać przed publicznością coś jeszcze, a nie tylko być dostarczycielką zabawy czy śmiechu? Myślę, że jeśli aktorzy, tak jak w „Kochanych pieniążkach”, nie traktują swojej obecności na scenie jako wirtuozowskiego popisu tylko umiejętności warsztatowych, istota teatru i w takim przypadku jest spełniona.