„Tchnienie” Duncana Macmillana w reż. Grzegorza Małeckiego w Teatrze Narodowym w Warszawie – pisze Wiesław Kowalski
Podobno Grzegorz Małecki zawsze marzył o reżyserii. Tak przynajmniej mówił w przedpremierowych wywiadach, zapowiadających jego reżyserski debiut po dotychczas aktorskich latach spędzonych w Teatrze Narodowym. Wybór padł na tekst angielskiego dramaturga, Duncana Macmillana, który specjalnie dla Małeckiego przetłumaczyła jego przyjaciółka, Anna Gujska. To druga inscenizacja tego dramatu w Polsce, który najpierw pod tytułem „Płuca”(od angielskiego tytułu „Lungs”) wystawiony został przez Annę Wieczur-Bluszcz w Teatrze Solskiego w Tarnowie.
Reżyser warszawskiej realizacji zmienił tytuł na „Tchnienie”, co w moim przekonaniu lepiej oddaje charakter nie tylko samego tekstu, ale i spektaklu, który bardziej skupia się na ludzkiej samotności i jej konsekwencjach, na człowieczym zakłopotaniu, wstydzie, chwiejności i emocjonalnej dezorientacji, niż na kontekstach globalnych, społecznych, obyczajowych czy ekologicznych, na tym jakie jest nasze miejsce na tym świecie i jakie mamy funkcje czy role w tej rzeczywistości do spełniania. Oczywiście, wiadomo, że kiedy próbujemy dociekać prawdy czy nauczyć się odpowiedzialności i odróżniania dobra od zła, mogą, a nawet powinny się na naszej drodze pojawiać pytania nie tylko dotyczące złożoności naszych uczuciowych więzi międzyludzkich, ale i te sięgające głębiej natury naszej cywilizacji i sił, które nią rządzą, a tym samym również determinują to kim jesteśmy i jak kształtujemy nasze człowieczeństwo. Tak też się dzieje w spektaklu Grzegorza Małeckiego, który w bardzo prosty, czuły, piękny i wzruszający sposób, do tego nie pozbawiony inteligentnego humoru, opowiedział historię skomplikowanej miłości dwojga młodych ludzi, którzy próbują w natłoku codzienności poskładać swoje życie – zmęczeni, niekiedy udręczeni i zbyt mocno obciążeni tym wszystkim, co się wokół nich dzieje, a co ich przerasta, nie bardzo radzą sobie z podejmowaniem decyzji, które by każdego z nich tak samo satysfakcjonowały. A stąd już niełatwa droga do sytuacji kryzysowych, kłótni, rozstań, ale i powrotów.
Nie byłoby może w tym nic odkrywczego, bo takich historii oglądaliśmy już w teatrze tysiące, gdyby nie to w jak niebanalny sposób te prawdy eksponuje w dramacie sam autor poprzez metaforykę i dynamikę oraz zrytmizowanie językowych konstrukcji, i w jaki emocjonalny sztafaż ubierają poszczególne starcia sami aktorzy, w tym przypadku świadomi każdego słowa, każdej intencji i każdej myśli, którą muszą wobec siebie wyartykułować i z którą muszą się zmierzyć. Widać, że Grzegorz Małecki, wspólnie z aktorami, bez wątpienia pełni ciekawości sensów, jakie z angielskiego dramatu można wydobyć, pochylili się nad tym tekstem z ogromną pieczołowitością i skrupulatnie rozczytali każdą scenę ze skalpelem w ręku (nie rezygnując z tonów nieco bardziej dystansujących czy humorystycznych, bo i z tego w swej dramaturgii umiejętnie korzysta sam autor, nawet w scenach kiedy bohaterowie zastanawiają się nad posiadaniem dziecka i jego przyszłością czy kiedy targają nimi wielkie namiętności i miłosne uniesienia). Tylko w ten sposób można było doprowadzić do takiego efektu, jaki w prowadzeniu swoich ról osiągnęli Justyna Kowalska i Mateusz Rusin. A zadania nie mieli łatwego, albowiem reżyser postanowił pójść za wskazówkami Macmiliana i nie posiłkować się takimi elementami jak rekwizyt, scenografia czy muzyka. Scena Studio Teatru Narodowego jest zatem pusta, a aktorzy mają do dyspozycji tylko podłogę i trzy czarne ściany. Nic więcej. Cała uwaga skupia się tym samym na nich i na tym jak z sobą rozmawiają, jak prowadzą dialog, niezależnie od tego w jakim miejscu swojej życiowej przestrzeni się aktualnie znajdują. To czy są w Ikei, w wannie czy szpitalu nie ma szczególnego znaczenia, istotna jest mowa ich ciała, to, co mają w tym momencie w środku, jakie towarzyszą im emocje i jak się w nowej sytuacji rozpoznają czy odnajdują, co ich boli, co doprowadza do frustracji, a co w danej chwili ekscytuje. Ważne jest jak najbardziej czyste przeprowadzenie myśli i intencji, budowanych słowem i ciałem aktora, gestem, jego mimiką i grą spojrzeń, a także głęboko wpatrzonych w drugiego człowieka oczu. To z samych siebie aktorzy stwarzają cały kosmos, który ma ich zaprowadzić do prawdy, dobra i spełnienia. Jest w tej realizacyjnej skromności, delikatnym i czułym dotykaniu literackiego tworzywa, a przez to docierania do wrażliwości samego człowieka, coś naprawdę ujmującego, niezwykle ciepłego i jednocześnie zachwycającego.
I jeszcze kilka słów o aktorach, bez których przecież naprawdę wielkiego sukcesu tego przedstawienia by nie było. Justyna Kowalska i Mateusz Rusin są tutaj jak dwa najlepiej zestrojone instrumenty muzycznego duetu – żadnego fałszu, ani jednego nietrafionego dźwięku. Ogromnym objawieniem jest dla mnie to, co zrobiła i pokazała Justyna Kowalska. Od jej oczu, nie tylko tych pełnych łez, nie mogłem oderwać swoich. To do niej zdecydowanie należała pierwsza część spektaklu, ale też jej troskliwość o losy tego świata była zdecydowanie większa. Tak rozłożył zresztą akcenty i wymyślił te postaci Macmilian. Ale im dalej zaskakującego finału, rola Rusina przepięknie rozkwita, by w finale zabrzmieć niczym koda, nie tylko jako krótki ozdobnik podsumowujący i wieńczący dzieło, ale mocny akord jego godnej podziwu dojrzałości, prostoduszności i zwykłej, ludzkiej życzliwości.
Fot. Tomasz Urbanek / East News
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie