Recenzje

Przedwcześnie zgasła iskierka

„Ginczanka. Przepis na prostotę życia” Piotra Rowickiego w reż. Anny Gryszkówny w Teatrze na Plaży w Sopocie – pisze Magda Mielke.

W miniony weekend w Teatrze na Plaży odbyła się prapremiera spektaklu „Ginczanka. Przepis na prostotę życia” Piotra Rowickiego w reżyserii Anny Gryszkówny, przybliżającego życie i twórczość zapomnianej nieco już dziś poetki, Zuzanny Ginczanki. Projekt realizowany jest w koprodukcji z Teatrem Łaźnia Nowa, gdzie premierowe pokazy odbędą się w marcu.

Oczywistą inspiracją dla twórców projektu są ponadczasowe wiersze Zuzanny Ginczanki. W trakcie 80-minutowego monodramu jej poezja ma szansę w pełni wybrzmieć, dzięki zgrabnemu wkomponowaniu w tekst monologu. Wiersze stanowią tu rodzaj ilustracji, potwierdzają prezentowane fakty z życia młodej kobiety, ale przede wszystkim pozwalają na głębsze zrozumienie jej poczynań, uchylają rąbka tajemnicy jej nieprzeciętnej osobowości. Tematycznie spektakl balansuje pomiędzy wspomnieniami dorastającej dziewczyny, przytaczanymi niczym kolejne wpisy w pamiętniku – pełne młodzieńczej pasji, małych dramacików i naiwnej wiary we własną sprawczość a obrazem światka literackiego tamtych lat i świadectwem szykanowanej Żydówki. Dzieciństwo, miłość do poezji, relacje z najbliższymi, przyjaźnie, pęd za marzeniami – zaledwie 27 lat życia bohaterki opowiedziane w kilkudziesięciuminutowym, poetyckim monodramie, z biograficzną dociekliwością, a zarazem dystansem i humorem, pozwala rozłożyć akcenty na różne strefy życia przedwcześnie zmarłej, wrażliwej i utalentowanej poetki.

Dzięki świetnej kreacji Agnieszki Przepiórskiej poznajemy piękną, zdolną i podziwianą Zuzannę Ginczankę. Silną, dumną i odważną dziewczynę. „Tuwim w spódnicy”. „Gwiazda Syjonu”, „Królowa Złego Wyglądu”. „Murzynka z Równego”. „Rachela z Wesela Wyspiańskiego”, Sara Polina Gineburg, babcina Sanoczka, Żydówka, Rosjanka, Cyganka, Ormianka, a w sercu cały czas Polka. Agnieszka Przepiórska świetnie ukazuje nie tyle zapowiadaną dwoistość natury poetki, której symbolem były dwa kolory jej oczu, co całą paletę barw jej osobowości. Radość z prostych rzeczy, małych chwil szczęścia czy spokoju, nieopuszczające jej nawet w chwili śmierci zakochanie w życiu. Wrażliwość, chwile słabości i zwątpienia, a zarazem odwagę i nieustępliwość w dążeniu raz obraną ścieżką. Recytowane wiersze zdumiewają dojrzałością, silnym pragnieniem dostąpienia rzeczy wielkich. To poezja powstała z miłości do życia i z życia w ciągłym strachu. Z potrzeby mówienia o kobietach, o rozczarowaniu mężczyznami, którzy chcą tylko patrzeć i dotykać, posiadać zamiast słuchać. Właśnie przez to banalna, jakby mogło się zdawać, historia młodej dziewczyny, marzącej o głośnej karierze i lepszym życiu w większym mieście, jest tak aktualna i dziś.

Prawie pusta scena przypominająca studio fotograficzne – z ekranem w tle i stołkiem ustawionym na środku – stwarza występującej aktorce, ubranej w ciekawy kostium do gry w tenisa, mnóstwo możliwości, na przykład przeradzając się w kort tenisowy. Przez większość monodramu wyświetlane są zdjęcia Ginczanki, fragmenty archiwaliów, a także niezwiązane z nią zdjęcia z czasów, w których żyła. Muzyka Michała Lamży świetnie współgra z osobowością bohaterki, przechodząc od skocznych, klezmerskich dźwięków, przez przedwojenne standardy, aż do pojedynczych dźwięków bębna w czasie ukrywania się podczas II wojny światowej.

Aktorka za pomocą prostych środków – wspominania kolejnych zdarzeń, recytowania fragmentów wierszy, gry na głosy czy nawiązywania bezpośredniego kontaktu z widzem – buduje świat przedstawienia. Wspomina codzienność. To, że rodziców prawie nie znała, bo ojciec wyjechał na Zachód szukać szczęścia w aktorskiej karierze, a matka wyszła ponownie za mąż i zamieszkała w Hiszpanii. Dzieciństwo spędzone u babci w Równem na Wołyniu, które nie zdeterminowało jej przyszłości. Wspomina przesiadywanie w jej sklepie, gdzie klęczała na wystawie przebrana za anioła, przyciągając klientów swoją urodą. Aniołem jednak nie była, chyba, że takim zesłanym w złym czasie i w złym miejscu. Kochała słowa, wierzyła w swoje marzenia i dążyła do celu. Po publikacji w gazetce szkolnej, wysłała swój wiersz do Juliana Tuwima. Wkrótce został opublikowany na łamach „Wiadomości Literackich”, a Ginczanka pojechała szukać szczęścia w Warszawie. W Polsce, do której przez całe dzieciństwo ją ciągnęło, rozpoczęła studia, brała aktywny udział w życiu literackim stolicy, spotykała się z Tuwimem i Gombrowiczem, żyła w ciągłym zachwycie. Wydała jedyny tomik wierszy „O centaurach”. Szybko jednak jej dziecięca radość i naiwność zostały złamane. Nie miała łatwo, ani jako poetka, ani jako kobieta, studentka i Polka. Na uczelni wytykano jej pochodzenie, poddawano ławkowemu gettu. W życiu literackim, które było wówczas domeną mężczyzn, musiała ciągle walczyć o prawo do głosu. Nie była dobrze traktowana. Mężczyźni widzieli w niej trofeum, ładną buzię, atrakcyjne ciało, dziewczynę, z którą warto się pokazać, ale niekoniecznie dyskutować. Ostatni rok życia spędziła w ukryciu. Jesienią 1944 roku po aresztowaniu przez gestapo, została rozstrzelana na dziedzińcu więzienia przy ulicy Montelupich, zaledwie kilka tygodni przed wkroczeniem do Krakowa Armii Czerwonej.

Pisała w sposób unikatowy, porównywalny jedynie do Tuwima czy Gałczyńskiego. W feminizującej –  jak dziś można to określić – poezji otwarcie mówiła o sytuacji kobiet. Nie bała się odważnych stwierdzeń i dosadnego języka. Wyjątkowa osobowość, wrodzony smutek, a zarazem radość z małych chwil i ciekawe spojrzenie na rzeczywistość sprawiły, że wiersze Zuzanny Ginczanki przetrwały próbę czasu i dziś mogą wybrzmieć na nowo.


Magda Mielke – absolwentka Dziennikarstwa i studentka Filmoznawstwa na Uniwersytecie Gdańskim. Recenzentka filmowa i teatralna, miłośniczka współczesnej literatury.

fot Dawid Śmigielski

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , ,