O spektaklu „Przełamując fale” w reżyserii Ewy Platt na motywach filmu Larsa von Triera w Teatrze Powszechnym w Warszawie pisze Anna Czajkowska.
Kiedy w 1997 roku film „Przełamując fale” słynnego i kontrowersyjnego twórcy Larsa von Triera wszedł do repertuaru polskich kin, zrobił na widzach ogromne wrażenie – uderzając dosłownością, emocjonalnością, niepokojącą fabułą. Obecnie zdania na temat kinowego, byłego przeboju są podzielone, ale odpowiednio wykorzystany przez reżyserów wciąż może stanowić artystyczne wyzwanie i ciekawy materiał do rozważań nad stereotypami, cierpieniem, wyobcowaniem i pogmatwaną, ludzką psychiką. W Teatrze Powszechnym im. Zygmunta Hübnera w Warszawie młoda pani reżyser odkrywa w scenariuszu i wydobywa z niego elementy „teatralne”, podkreślając dramaturgię w bardzo udany sposób. Profesjonalny debiut Ewy Platt wypada dzięki temu całkiem dobrze, a skondensowana opowieść von Triera wydaje się nadal intrygującą, pełną podtekstów i współczesnych akcentów. Nie pierwsza to realizacja Ewy Platt – wcześniej przygotowała „Zbombardowanych” według Sarah Kane w Collegium Nobilium (i warto dodać, że recenzje spektaklu były pozytywne). Teraz mierzy się z kultowym dziełem, a do dyspozycji ma znakomitych aktorów, którzy współpracują z nią z uważnością, wykorzystując własne doświadczenie sceniczne.
Fabuła spektaklu nie jest tak do końca oczywista, choć czytelna. Bliska filmowi, ale oparta tylko na wybranych motywach, które pokazują świat bohaterów z nieco innej perspektywy. Historia młodej, zakochanej do bólu, trochę infantylnej, niewinnej i wysoko wrażliwej Bess, która wychodzi za mąż za starszego od niej, doświadczonego Jana już sama w sobie niesie element lęku. W małej, rybackiej mieścinie jest on kimś „obcym” i niepożądanym. Wkrótce po ślubie jej ukochany wyjeżdża do pracy na platformie wiertniczej na Morzu Północnym, a Bess modli się do Boga o szybki powrót Jana (i marzy, by już nigdy nie musiał jej opuszczać). Tymczasem na wspomnianej platformie Jan ulega wypadkowi i wraca do domu sparaliżowany. Gnębiona wyrzutami sumienia Bess spełnia wszystkie jego zachcianki – nawet niedorzeczne i szalone, w imię miłości składając w ten sposób ofiarę z samej siebie.
Mimo ostrości i drastyczności czy dosadnego realizmu niektórych scen, jest w spektaklu pewna łagodność, specyficzna delikatność, wynikająca z wrażliwości Ewy Platt, jej wnikliwości, zrozumienia i umiejętności obserwacji świata. Z ogromnym wyczuciem traktuje o trudnych tematach choroby, niełatwej do zaakceptowania niesprawności, zniedołężnienia osoby do tej pory aktywnej, pełnej życia. Opowiada o tym intymnie i szczerze, budzi emocje i porusza wyobraźnię. Aktorzy wtórują jej, głęboko „wchodząc” w role, stapiając się ze swymi bohaterami. Napięcie faluje, emocje też, czasem obrazy rwą się, co jednak nie wpływa na spójność i nie burzy tempa spektaklu. Podziwiam sposób, w jaki czwórka artystów ukazuje na scenie skutki braku sprawności fizycznej i problemy w wykonywaniu banalnych czynności, nie unikając przy tym wstydliwych, a przecież oczywistych tematów. Chodzi o wszystko to, co wiąże się z higieną i pielęgnacją osoby sparaliżowanej (cóż, pampers i kibelek oraz brudny zlew są tu jednymi z ważniejszych i bardziej wymownych rekwizytów). Kolejny problem, o którym mowa i z którym zmagają się bliscy i opiekunowie to zwykłe zmęczenie, gniew, niezgoda oraz zniecierpliwienie. Klara Bielawka w roli początkowo nieporadnej, nadto ufnej Bess przykuwa uwagę, fascynuje, drąży umysł. Potrafi znaleźć w sobie niespotykaną energię, zmieszaną z kompleksami, lękiem, wiarą w niemożliwe. Mimo poczucia beznadziei, dziecięcej rozpaczy jest w niej jakaś piękna, pozytywna siła. Arkadiusza Brykalskiego – tu w roli Jana – nie pierwszy raz widzę i nie pierwszy raz z największą przyjemnością słucham. Z dbałością o szczegóły tworzy swoją barwną kreację – uderzająco naturalistycznie i wyraziście. Z jogurtem na twarzy budzi nie tylko współczucie, ale i podkreśla bunt, cierpienie – nie tyle ciała, co duszy i umysłu. Często trudniejsze to do przezwyciężenia niż ból fizyczny. Partnerują im Natalia Lange jako bliska bohaterce kuzynka Dodo, Grzegorz Falkowski – lekarz i Mateusz Łasowski w kilku rolach (fakt, nie zawsze czytelnych i jasnych). Natalia Lange gra bardzo zmysłowo, choć jest w niej konieczna surowość i chłód. Oschłość i oziębłość Dodo jest jedynie pozorna – właśnie ona ma dużo zrozumienia dla postawy Bess, dla obojga małżonków. Sama wie od dawna, czym jest strata i do czego może prowadzić. Grzegorz Falkowski gra równie dobrze, pokazując aktorski pazur. Jako lekarz i bez mała przyjaciel pozostaje zdystansowany, rozsądny, a jednak bliski głównym bohaterom, empatyczny i ciepły. Dzikość Mateusza Łasowskiego dobrze stapia się z klimatem i duszną atmosferą całości. Choć nie zawsze wiadomo kogo uosabia (brata, przyjaciela, kochanków?), jego obecność w przedstawieniu jest widoczna i niezbędna, wnosząc kolejne motywy i elementy ku refleksji.
Obrazowość i plastyczność kameralnej inscenizacji podkreśla utrzymana w szarościach scenografia Roberta Rumasa – oszczędna, z symbolicznymi, wielomównymi elementami (nieustannie nadający telewizor, przeciekająca miska pod zlewem, rozsypujące się słone paluszki czy wspomniany jogurt i oczywiście ubikacja). Kostiumy też mają znaczenie, podobnie jak niepokojąca muzyka Kamila Białaszka.
Udany debiut Ewy Platt zasługuje na uznanie, jej adaptacja filmowego dzieła pozostanie w pamięci, niosąc apetyt na przyszłe realizacje młodej twórczyni.
fot. Magda Hueckel