Stefania Maria Jagielnicka: Wszyscy jesteśmy zbłąkanymi owcami. Manufaktura Słów, Gdynia 2019 – pisze Izabela Mikrut.
Kiedy w książce bohaterka-pisarka zaczyna ubolewać nad tym, że aby dostać się do liczącego się wydawnictwa należy mieć znajomości, a jedyną szansą na zaistnienie na rynku wydawniczym dla pozostałych jest współfinansowanie swoich książek, to wiadomo, że autorce brakuje samoświadomości i krytycyzmu w podejściu do własnej twórczości. Stefania Maria Jagielnicka w powieści „Wszyscy jesteśmy zbłąkanymi owcami” takim właśnie wywodem się popisuje, co stanowi dla odbiorców jednoznaczny sygnał – uciekać. To nie tak, że trzeba mieć znajomości, żeby wydawać książki w prawdziwym wydawnictwie i bez finansowego wkładu własnego. Trzeba mieć na tyle talentu, żeby przejść przez sito redakcji. A takiej próby „Wszyscy jesteśmy zbłąkanymi owcami” nie wytrzyma. Najprościej mówiąc: jest to książka bardzo słaba i pozbawiona dobrego redaktora zaopatrzonego w nożyczki.
Beatę, piękną kobietę, dostrzega w krakowskiej kawiarni Thomas, Austriak. Od razu zaczyna podryw, oparty to na wyznaniach dotyczących narodowości, to na językowych przemyśleniach. Dość szybko oboje znajdują wspólny język, a najbardziej łączy ich historia. Beata opowiada nieznajomemu w gruncie rzeczy mężczyźnie wszelkie swoje perypetie życiowe, traumy i potyczki z losem. Przedstawia przypadek pierwszego męża, Niemca, odnosi się do własnych przesadzonych teraz reakcji w związku z nieporozumieniami na tle kulturowym. Ale też wpada w wir intryg, w których miałaby zostać szpiegiem. Ponieważ w przeszłości jej ojca tkwi bolesna zadra związana z historią, krzywdzącymi działaniami dotyczącymi pamięci narodowej, bohaterka broni się przed tego typu wyzwaniami. Broni się – i wpada w coraz większą pułapkę, rzecz ociera się o szpital psychiatryczny. Jakby tego było mało, ukochany przeżywa wypadek samochodowy i urywa się z nim kontakt. Nie szczędzi też autorka powodów do zazdrości – w życiu Thomasa istnieje między innymi dość zaborcza kobieta, która nie cofnie się przed kłamstwem, jeśli chce postawić na swoim.
Tyle tylko, że zanim dojdzie do rozwoju fabuły, jakiegokolwiek, czytelnicy będą śledzić rozdziały w całości oparte na spotkaniach przy kawie. Bohaterka siada ze swoim adoratorem w kolejnych lokalach i kontynuuje rozmowę, a kiedy przestanie się zwierzać ze swojej przeszłości, bo upłynęło już dużo czasu (kilka stron tekstu), przenosi się dalej. Matce od razu po pierwszych schadzkach opowiada o tym, że spotkała „tego” mężczyznę, co rodzicielka kwituje porównaniem – wyjątkowo słusznym – do egzaltacji nastolatki. Ale w tym wszystkim nie ma tempa, a co gorsza – nie ma też szczerości uczuć. Stefania Maria Jagielnicka pisze w sposób bardzo egzaltowany, wszystko chce wygrywać na wysokich tonach, a do tego wielką wagę przywiązuje do historii. W codzienności bohaterów mocno żywe są wspomnienia przeszłości poprzednich pokoleń, losy dziadków i doświadczenia narodów z drugiej połowy XX wieku. Tu o codziennych wyborach decydować mają sny o tematyce antysemickiej czy pamięć o prześladowaniach na tle politycznym. Nie wypada to przekonująco, skoro Jagielnicka wyraźnie zmierza w stronę romansu: czytelniczki, które chciałyby sercowej historii, zostaną spłoszone przez traktaty rodem z podręczników do historii, czytelniczki, które chciałyby przeszłości – odrzucone zostaną patetycznym tonem.
„Wszyscy jesteśmy zbłąkanymi owcami” to przykład, jak nie pisać książek obyczajowych. Jeśli autorka nie zacznie pracować z profesjonalnymi redaktorami, nie ma co liczyć na zainteresowanie poważnego wydawnictwa i propozycję niezwiązaną z self-publishingiem. Tu od podstaw trzeba przerobić każdy aspekt tworzenia powieści.