Julian Tuwim „Żołnierz królowej Madagaskaru” w opracowaniu i reżyserii Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze Polskim w Warszawie – pisze Wiesław Kowalski
Gdzież już tego Mazurkiewicza nie grali. Sam pamiętam kilka realizacji „Żołnierza królowej Madagaskaru” – i tę w Gdyni zrobioną przez Jerzego Gruzę i toruńską w Horzycy Piotra Cieplaka. Może dlatego, że sam kiedyś jako żółtodziób musiałem walczyć z wdziękami Kamilli na scenie Polskiego w Bydgoszczy. Stąd pewnie moja pamięć nie zatarła śladów tamtych przedstawień, tym bardziej, że w sensie inscenizacyjnym były rożne i tak naprawdę, poza fabułą i żywą orkiestrą, niewiele je łączyło. Jedno jest wszkże pewne – żadne z nich nie było próbą interpretowania ramotki Dobrzańskiego przez pryzmat jakichś panujących wówczas mód czy trendów, które dzisiaj wdzierają się lotem błyskawicy do co po niektórych teatrów i zmuszają nas do oglądania przeróżnych przeróbek, „przepisywań”, czy innych dramaturgicznych transkrypcji. Ale cóż, były lata dziewięćdziesiąte. Wtedy wystarczyło, żeby taki utwór wyreżyserować zwyczajnie, zatem frymuśnie i z odpowiednią domieszką charme’u. O bydgoskim spektaklu wspominał nie będę, bo siłą rzeczy „znam je na pamięć”, ale chętnie przypomnę, co w konfrontacji z dwoma pozostałymi jeszcze dzisiaj mam pod powiekami. Na pewno, obok zapierającego dech w piersiach wjazdu lokomotywy, fin-de-siecle’owych balonów i bicykli, role prezesa „Lilli Radomskiej”, którego w jakże różny sposób kreowali Włodzimierz Maciudziński i Grzegorz Chrapkiewicz, choć obydwaj w manierze mocno charakterystycznej. Kazia, który w interpretacji Jarosława Felczykowskiego potrafił bez cienia szarży wybronić swoje zbzikowane do granic absurdu fanaberie afrykańskiego wojownika czy Zofię Melechównę, która pojawia się w hotelowym numerze mecenasa w roli głuchej Ruszkowskiej. W obydwu spektaklach, bo zarówno w gdyńskim jak i w toruńskim, zwracała uwagę zespołowa dyscyplina, która budowała nienaganny rytm i tempo poszczególnych sekwencji rosnące ze sceny na scenę. Przy czym wszystkie pointy były wyraźnie wyeksponowane, swoim polotem i lekkością skłaniały do częstych reakcji na widowni. Zarówno Gruza jak i Cieplak nie bali się niekiedy pójść w stronę pure nonsensu, ale nie zapominając o tym, że mamy wszak do czynienia z tzw. „sztuką dobrze zrobioną” – w całym swoim absurdzie czy nawet głupowatości beztroską i niefrasobliwą. Wiem, świadomie uciekam przed wypowiadaniem się na temat ostatniego Tuwima w Warszawie, bo też niewiele dobrego można o tej inscenizacji powiedzieć.
Najnowsza premiera w Teatrze Polskim w Warszawie momentów, których czas nie zatrze, ma doprawdy niewiele. Krzysztof Jasiński decydując się na granie niemal całego spektaklu frontem do widowni zabija staroświecki komizm, tak naprawdę niczym nie zaskakuje, brak tu brawurowych pomysłów, prób pastiszu czy dystansu, które mogłyby poczciwość tego tekstu podnieść do jakiejś wyższej rangi, a nie tylko poddanej liftingowi satyry; tym samym nie daje możliwości aktorom do zagrania pełnokrwistych postaci. Mści to się szczególnie mocno na bohaterkach Joanny Trzepiecińskiej (Pani Mącka) i Ewy Makomaskiej (Pani Lemięcka), które przez większą część dialogu nie mają z sobą żadnego kontaktu. Zupełnie nieudana jest postać Władysława Mąckiego juniora (Adrian Brząkała), który poza zaskakującą stylizacją pozostaje jednym z najmniej barwnych protagonistów w tym „małoogródkowym wodewilu”. Podobnie jest z Joanną Pocicą, która jako premierowa Kamilla, zupełnie pozbawiona kokieterii, wyrecytowała swą partię, a to co miała do zaśpiewania zrobiła ledwie przyzwoicie. To za mało, o wiele za mało, by mówić o przemyślanej w intencjach i emocjach postaci. W takich sytuacjach zdało się konkludować – ot, pomyłka obsadowa, zdarza się w najlepszym teatrze. Tyle że w tym przypadku aktorka do roli została wybrana podczas castingu, co już nie najlepiej świadczy o teatralnym „węchu” reżysera.
Cóż zatem pozostanie w pamięci – na pewno role Szymona Kuśmidera w roli Cabińskiego, który potrafi flirtować nie tylko z rewiowymi „dziewuszkami”, ale i z samą publicznością, czy Lidii Sadowej jako rozpoetyzowanej Sabiny, pod płaszczykiem umiłowania poezji skrywającej nieokiełznany apetyt na mężczyznę. Sam Zbigniew Zamachowski jako mecenas Saturnin Mazurkiewicz, próbujący uchronić młodego Mąckiego przed deprawacją, zgorszeniem, grzechem i zgnilizną moralną, w końcu sam wpadający w sidła pięknej, słodkiej, ale i sprytnej Kamilli, nie wychodzi poza arsenał środków aktorskich dobrze już znanych. Owszem ma kilka zabawnych momentów, szczególnie wtedy gdy rozpala go coraz większa namiętność, ale czy z ujarzmiania „sodomskiej Gomory” i prób umoralniania wszetecznicy wychodzi zwycięsko, dalibóg, nie potrafię odpowiedzieć. A o suflera trudno, bo nie znam żadnego proboszcza w Radomiu.
Fot. Katarzyna Chmura Cegiełkowska/ mat. prasowe T. Polskiego
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.