Jordi Sierra i Fabra: Sześć dni w grudniu. Albatros, Warszawa 2019 – pisze Izabela Mikrut.
Chociaż Jordi Sierra i Fabra przenosi czytelników do końca I połowy XX wieku, prowadzi narrację zupełnie nowoczesną. Jedynie do zbudowania intrygi kryminalnej i do portretu byłego inspektora policji potrzebne mu są świeżo zakończone wojenne wątki. Rzecz dotyczy niknięcia dzieł sztuki – bezcenne obrazy zrabowane przez Niemców mają teraz zostać wywiezione z kraju. Nie wyszłoby to na jaw, gdyby nie zbieg okoliczności. Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy drobny uliczny złodziejaszek o ksywie Lenin kradnie komuś na ulicy teczkę, wyglądającą na dość drogą i cenną. Nie o sam przedmiot jednak chodzi, a o jego zawartość. Teczka pociąga za sobą zbrodnie. A to znowu oznacza, że poczciwy w gruncie rzeczy Lenin wplątał się tym razem w olbrzymie tarapaty. Miquel Mascarell nie może patrzeć spokojnie, jak jego dawny znajomy (którego już parę razy w życiu aresztował) ściąga na siebie i swoją rodzinę kłopoty. Zapewnić mu ochronę może jednak tylko w jeden sposób: ściągając całą rodzinę Lenina do siebie.
“Sześć dni w grudniu” opiera się na śledztwie klasycznym: wiadomo, co się stało i w czyim posiadaniu znajdują się wartościowe obrazy, ale zagadek do rozwiązania przecież nie zabraknie. Jordi Sierra i Fabra w tej kwestii pozostaje tradycjonalistą. Nie proponuje jednak czytelnikom klimatów retro. Poza odwołaniami czasowymi nie interesuje go stylizowanie opowieści na końcówkę lat 40. XX wieku. Unika jakichkolwiek sygnałów aktualności (musiałby przecież przeprowadzić wnikliwe studia, żeby nie potknąć się o jakąś oczywistość), jakby w ten sposób mógł odstraszyć masowych – dzisiejszych – czytelników. Rezygnuje z tego, co charakterystyczne dla czasów – i może dzięki temu skupić się na innych aspektach relacji. Tutaj bardzo mocno rozbudowuje dwie warstwy strony obyczajowej. Przede wszystkim wybiera niekonwencjonalny sposób prowadzenia śledztwa: co nie dziwi, skoro bohater jest byłym inspektorem policji i oficjalnie nie może tropić sprawy. Został w nią jednak zaangażowany przez okoliczności – i nie da rady się z wyzwania wycofać. Na własną rękę i metodami, których sam z przeszłości u siebie aktualnego Miquel by nie pochwalał, sprawdza bohater, czy uda się ocalić zrabowane dzieła sztuki. Przy okazji też usiłuje ocalić samego Lenina, który wiecznie prowokuje sytuacje groźne i niebezpieczne. Drugim elementem obyczajowej warstwy tomu są międzyludzkie relacje. Miquel – inaczej niż większość odsuniętych od zawodu śledczych – nie pozostaje sam. Ma piękną i wyrozumiałą żonę, z którą świetnie się dogaduje – obraz tego związku bardzo ociepla wizerunek bohatera, zresztą żona nie jest tu papierową postacią, czasami przejmuje dowodzenie w domu. Ponadto codzienne atrakcje zapewnia Lenin, który raz zachowuje się jak cwaniaczek (Miquela jednak nie przechytrzy, jest między nimi różnica klas), a raz – jak dobry kompan. Lenin wprowadza do domu sporo humoru, z kolei jego dzieci – trochę barwnego chaosu. Przy takim stadle ciągle dzieje się coś wartego uwagi, nie szkodzi, że na marginesie śledztwa.
Jordi Sierra i Fabra podchodzi do prezentowania kontaktów interpersonalnych z uśmiechem, tu wróg jest tylko jeden, jasno zdefiniowany przez wojnę. Całą resztę da się znieść. Atmosfera sympatii (czasem przemieszanej jeszcze z litością) sprawia, że “Sześć dni w grudniu” jawi się jako całkiem optymistyczny – w odróżnieniu od odłamu noir – gatunek kryminału. Dowcipy w języku czy w wybranych sytuacjach, mocno zarysowane charaktery i pomysł na nietypową przyjaźń z dawnych lat to chwyty, które nadają ton tej powieści.