O spektaklu „Gwoli jakiejś tajemnicy” na podstawie Pamiętnika Stefana Czarnieckiego Witolda Gombrowicza w reżyserii Grażyny Tabor Teatru Teatraedr zagranym w sali Teatru Laboratorium Instytutu Grotowskiego we Wrocławiu, w ramach przeglądu spektakli nagrodzonych w 1. Konkursie na Najlepszy Spektakl Teatru Niezależnego „The Best OFF”, pisze Jarosław Klebaniuk.
Siódemka bardzo młodych aktorów nadzwyczaj sprawnie przedstawiła kilka fragmentów jednego z wczesnych opowiadań Gombrowicza. Oszczędność środków pozwoliła dobrze wybrzmieć tekstowi, zaś pomysłowe zmiany scenerii i zwroty w fabule przyciągnęły uwagę widzów. Zasłużone długie brawa kameralnej widowni stanowiły według mnie trafną recenzję tego przemyślanego i perfekcyjnie zrealizowanego spektaklu.
„Zrodzony zostałem niejako przemocą, z zaciśniętymi zębami”, zadeklarował występujący w dwóch postaciach główny bohater, wyjaśniając, jak pomimo wzajemnej nienawiści rodziców do siebie mógł był zostać poczęty. Ojciec wypominał matce fizyczną ohydę, ona zaś jemu – moralną. „Grzech – ohyda”, komentowała jego pozamałżeńskie wyprawy. „Ojciec chciał przekazać swoją rasę innym, godniejszym lędźwiom”, tłumaczył syn, świadomy konfliktu między rodzicielami, który postrzegał jako rasowy. Jako „szczur neutralny, zneutralizowany”, z matki „czarnej”, ojca „białego” mimo wszystko doznawał w szkole wykluczenia. Dołączał do szkolnych koleżanek i kolegów skandując wraz z nimi: „Raz, dwa, trzy. Wszystkie Żydy – psy”, lecz i to okazywało się niewystarczające.
„Gwoli jakiejś tajemnicy” nie o antysemityzmie było jednak, a w każdym razie nie przede wszystkim o nim. Na plan pierwszy wysunięta została nienawiść między rodzicami. Już pierwsza scena mocowania się Ojca z Matką, którą zgięty unosił na plecach miała przemocowy charakter. Fizyczne znęcanie się jeszcze co najmniej raz pokazane zostało we wzajemnym zwarciu, gdy mąż wziął żonę pod pachy niczym szmacianą lalkę i cisnął nią.
Przemocy było w spektaklu więcej. Poza spektakularną sceną strzelaniny w czasie wojny, w której rannym lub poległym żołnierzom kobiety wkładały kwiatki, mogliśmy oglądać zabijanie teatralnie wyimaginowanej żaby, ranienie jaskółki i pobicie głównego bohatera. Jednak i kary wymierzane przez nauczyciela: ta fizyczna wymierzona Stefanowi i ta z wyeksponowaniem w oślej ławce uczennicy, która najgorzej napisała dyktando, stanowiły przecież akty przemocy. Romantyczny partner Jadwisi próbował ją poniżyć zmuszając do bezsensownych ugłośnień, a gdy odmówiła, wrzucił jej za kołnierz ropuchę („nie mogąc uwolnić się od niej, zwariowała”). Wydawały się te dziwaczne postępki konsekwencją agresji obserwowanej przez dorastającego młodzieńca we własnej rodzinie.
Gombrowiczowskie potępienie przemocy, także tej wojennej, przybrało charakterystyczny dla niego ironiczny charakter. Ta sama Matka, o której ostentacyjnej świątobliwości ucieleśniony przez Syna narrator powiedział: „Nie była to już żarliwość, lecz żarłoczność”, później nawoływała go bojowo: „Synu mój, rżnij, pal, morduj!”. Aż chciałoby się dorzucić polityczne hasło Grzegorza, syna reżysera związanego ongiś z Wrocławskim Teatrem Współczesnym – Kazimierza Brauna: „Kościół! Szkoła! Strzelnica!”. Te trzy pola zbożnej ideowej realizacji zaprezentowane zostały przecież w omawianym spektaklu. Kościół symbolizował rozkładany ołtarzyk niesiony przez Matkę podczas procesji i nie tylko, autorytarnej szkoły międzywojennej dostaliśmy solidną próbkę w scenach z ławkami, a strzelnicę wszystkim urządziła wojna.
Poważne te sprawy Gombrowicz zaprawił ironią i absurdalnym poczuciem humoru. Gdy ułan z dumą ogłosił: „Po wielu próbach udało mi się doznać łaski mojego konia”, można było uśmiechnąć się lub roześmiać, podobnie jak przy paru innych okazjach w ciągu tych intensywnych trzech kwadransów wypełnionych działaniami artystów z Raciborskiego Ośrodka Kultury.
Jednak nie sam tylko tekst stanowił o sukcesie spektaklu, nie po raz pierwszy przecież nagrodzonego. Płynne przechodzenie do scen o różnej tematyce, miejscu i czasie było możliwe dzięki sprawnemu operowaniu ruchomymi elementami scenografii: wjeżdżaniu krzeseł, wnoszeniu ławek, zamianie ich w wojenne okopy czy barykady i tak dalej. Także rekwizyty: książki-kajeciki, mundurki, czerwone krawaty, pączki i wódka, z umiarem użyte, szybko orientowały widza w przedstawianej rzeczywistości. Ale wszystko to oczywiście byłoby za mało do udanego pokazu. Zadecydowało dobre aktorstwo.
Trudne sceny w ruchu scenicznym ze śpiewem a capella, wymagające dobrej synchronizacji sceny zbiorowe w szkole i na wojnie, popisy taneczne i akrobatyczne – wszystko to oglądało się z dużą przyjemnością. W zespole aktorskim wyróżniała się Agnieszka Rajda, świetnie radząca sobie zarówno z rolą wstrzemięźliwej bigotki pogardzanej przez męża, który „przysiągł się nie brzydzić”, jak i złej uczennicy czy roztańczonej komunistki. Wyższy ze Stefanów (research w Internecie nie pozwolił ponad wszelką wątpliwość ustalić nazwiska aktora) dysponuje zaś według mnie warunkami głosowymi, które mogą okazać się pomocne w naprawdę dużych rolach.
Ela zwróciła uwagę na pewną wtórność rozwiązań reżyserskich zastosowanych w spektaklu. Zgodziła się jednak ze mną, że skoro mówimy o nawiązaniach do „Umarłej klasy” Tadeusza Kantora, to nie jest to byle jaka spuścizna i niejeden offowy teatr nie powstydziłby się twórczego sięgania do takich źródeł. Poza tym nie byłbym niezadowolony, gdyby na przykład dwoje lub troje członków zespołu Teatru Teatraedr można było za parę lat zobaczyć w którymś z tak zwanych teatrów repertuarowych, jak zdobywają laury na festiwalach tak zwanego głównego nurtu.
For. Mariusz Gross
Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski