Wywiady

Radość przed mikrofonem

Rozmowa z Ireneuszem Załogiem.

cykl: rozmowy na 30-lecie Korezu

– Niby Cię na co dzień w Korezie nie ma, a przecież jesteś, Twój głos z Rozgłośni Wolna Krata w Koledze Mela Gibsona zapada w pamięć. Pamiętasz, jak trafiłeś do Korezu? Jak teatr wtedy wyglądał?

Ireneusz Załóg: Ojej! To będzie pewnie zaskoczenie dla samego Mirka Neinerta… (śmiech) Chyba na początku lat dziewięćdziesiątych wpadłem do Korezu, jeszcze jak był w MDK-u w Chorzowie (w każdym razie coś tam robili). Chciałem zapytać, czy nie potrzebują jakieś pomocy (w domyśle: aktorskiej). Mirek spojrzał na mnie i powiedział, że teraz nie mają czasu i żebym wpadł kiedy indziej… I tak się poukładało, że nie miałem okazji, żeby znowu tam zawitać. Aż do czasu, kiedy w teatrze zagościł Darek Stach. To była normalna kolej rzeczy, bo z Darkiem znamy się od pierwszej klasy liceum. Ktoś tam zapytał, czy nie zająłbym się „światłami” (pomagając Sergiuszowi) do Kwartetu… i Scenariusza… a ja, jako że nie boję się niczego, powiedziałem, że spoko. Chyba niezbyt mi to wychodziło, bo chłopaki powiedzieli, żebym odpuścił… (śmiech)

No i tak jakoś krążyłem wokół teatru. Sam założyłem firmę zajmującą się dubbingiem i zaprosiłem aktorów z Korezu do współpracy (piękny czas!). Aż pewnego razu Mirek Neinert zaproponował mi zagranie w Meczu. Zawsze marzyłem, aby stanąć na deskach w jakiejś sztuce, no i Mirek spełnił moje marzenie. Wiem, że aktorem wielkim nie jestem, ale Mirek zaproponował mi jeszcze występ w Homlecie, gdzie niewiele mówiłem i robiłem, więc dyrektor Korezu dużo nie ryzykował… I tu, uważam, jest wielkość tego miejsca: aktorzy tam występujący to grono świetnych ludzi, którzy razem robią na scenie świetne rzeczy. A ja mogę tylko dziękować panu dyrektorowi, że dał mi szansę na dołożenie malutkiej cegiełki do tego, jaki Teatr Korez jest dziś… (śmiech)

– Jesteś aktorem, czy lektorem, który przypadkowo zabawił się w teatr?

Z.: Jestem przede wszystkim lektorem. Jak teraz patrzę na swoje życie, to myślę, że lepiej się nie mogło poukładać. Teatr był moim marzeniem od prawie zawsze (w podstawówce akademie, piątki za recytacje i nagrody w konkursach, w liceum występy przed szkołą oraz Teatr Poeton w MDK na Koszutce). Ale, niestety, nie dostałem się do PWST, więc odpuściłem, bo coraz bardziej czułem, że lubię mikrofon. Pamiętam, jak zasiadłem pierwszy raz przed mikrofonem w Radiu Katowice, chyba w 1991 roku i jaką radość poczułem… chyba wtedy zrozumiałem, że czytanie jest mi bliższe. Mam trochę naturę samotnika, więc to zawód dla mnie jak znalazł. To były czasy bez internetu, więc jeżdżenie do TVP Katowice i Radia Katowice, a potem do Radia Top, Flash było normalką… Ale gdy doszły dubbingi, poczułem, że i aktorem też mogę być, choćby tylko dubbingowym.

– Jak bycie lektorem pomaga – albo przeszkadza – na scenie?

Z.: Rzeczywiście na scenie bycie lektorem może przeszkadzać. Zamiast skupić się na grze, czasami czułem, że skupiam się na tym, aby jakiegoś babola językowego nie puścić. Ale szybko zrozumiałem tę zasadę, więc się wyluzowałem… Wiesz, kiedy robisz coś tylko dla przyjemności, to inne rzeczy nie mają znaczenia… a już szczególnie to, co na temat twojej gry powie na przykład krytyk. To ma być tylko przyjemność!

– Czy miałeś jakąś wymarzoną rolę, której (może jeszcze) nie zagrałeś?

Z.: Nie, nie mam takiej roli. Samo bycie na scenie jest fantastycznym uczuciem, więc mogę zagrać nawet halabardnika…

– Jaka sceniczna przygoda najbardziej zapadła Ci w pamięć?

Z.: Pamiętam premierę Meczu. Przed wejściem na scenę siedzimy w garderobie – z Piotrem Rybakiem i Hubertem Bronickim – i się przebieramy. Skupienie na twarzach, trema i takie tam… Usiadłem na krześle i powtarzam tekst, obracam głowę i nikogo nie widzę, a do wejścia na scenę została chwilka. Idę do ubikacji, a tam Hubert, w bardzo trudnej sytuacji (śmiech). Gdzieś w drugim kącie Piotrek siedzi skulony i patrzy w dal, cały się trzęsie. Myślę sobie, no nie, przecież to ja będę pierwszy raz na scenie!!! I zacząłem chłopaków pocieszać oraz dodawać odwagi! Dobre, nie? (śmiech)

– Piękne! A kojarzysz jakieś anegdoty ze „swoich” spektakli?

Anegdot nie pamiętam, ale żarty i miła atmosfera w teatrze była na porządku dziennym.

– Czego na scenie nie lubiłeś robić, a co było Twoim numerem popisowym?

Z.: Nienawidzę na scenie tańczyć, bo nie umiem, ale za to kocham ten moment, kiedy padają jakieś moje kwestie i publiczność na to reaguje pozytywnie. To jak zjedzenie delicji szampańskich albo całej czekolady mlecznej z orzechami za jednym zamachem! (śmiech)

– Z perspektywy czasu – zrobiłbyś coś inaczej?

Z.: W moim wieku to pytanie – czy zrobiłbym coś innego – pojawia się bardzo często, szczególnie w trudnych chwilach. Ale: nie. Jestem generalnie zadowolony. Robię to co kocham i na dodatek płacą mi za to!

– Czy teatr jakoś wpłynął na Twoje późniejsze życiowe wybory albo relacje z innymi?

Z.: To może paradoks, ale to Teatr Korez uzmysłowił mi, że cieszę się, iż nie zdałem do PWST. Pozwolił mi zrozumieć, że ścieżka, którą wybrałem, jest ok. Wyobrażam sobie, jak bycie aktorem z małym talentem musi boleć…

A jeśli chodzi o relacje z innymi, to teatr pozwolił mi poznać fajnych ludzi, z którymi mam świetny kontakt do dziś.

– Czego mogli się uczyć od Ciebie sceniczni koledzy?

Z.: Kurczę! Mam ci tu mówić, czego inni mogliby się nauczyć ode mnie? Daj spokój. To ja mam jeszcze dużo do nadrobienia! Jeśli ktoś do mnie przychodzi i prosi o pomoc w sprawie, na przykład, emisji głosu, to zazwyczaj pomagam, ale żeby innym coś sugerować? O, nie!

– Byłeś posłuszny reżyserowi, czy miałeś swoje zdanie?

Z.: Reżyser w teatrze to dla mnie świętość. On widzi rzeczy, których ja mogę nie dostrzec. Widzi całość. Jeśli mam swoje własne zdanie, to tylko wtedy, kiedy reżyser poprosi mnie o nie! (śmiech)

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,