O spektaklu „Tartuffe” Moliera w reż. Krzysztofa Pluskoty w Teatrze Stu w Krakowie pisze Mateusz Leon Rychlak.
,,Strzeżcie się rozczarowań bo pozory mylą’’
– Przysłowie polskie
Boże uchowaj nas od nadmiernej pobożności, a w przypadku historii zawartej w spektaklu ,,Tartuffe’’ w Teatrze STU (reż. Krzysztof Pluskota) uchowa nas od tego również fart i własna przezorność.
Akcja przeniesiona została z „ludwikowskiej” Francji do salonu urządzonego z elegancją i wyraziście w dominujących barwach czerni i złota, przywodzących na myśl portrety Klimta. Tak zimna i mroczna oprawa, podkreślona minimalistycznymi kostiumami (za całość scenografii i kostiumy odpowiada Katarzyna Wójtowicz), skupia uwagę na rysie bohaterów, na grze aktorskiej, wydobywając z cienia tej historii mniej lub bardziej gorące temperamenty sportretowanych postaci.
Molierowski tekst, w nieco uwspółcześnionym tłumaczeniu Jerzego Radziwiłowicza, zreinterpretowany na deskach krakowskiego teatru, świeci na rozmaite sposoby przestrogami dla tych, którzy bywają opętani przez różnego rodzaju manie i ulegają pozorom, a raczej wyreżyserowanym maskom, pod którymi ukrywają się rozmaici oszuści. Orgon (główny bohater spektaklu – w tej roli Maciej Wierzbicki), poddawszy się mylnemu przekonaniu co do uczciwości przypadkowo spotkanego człowieka (Tartuffe – Andrzej Deskur), opiera się naleganiom, błaganiom i wybiegom swojej rodziny oraz domowników, którzy chcieliby czym prędzej pozbyć się obłudnika. Prym wiodą tutaj zadziorna służąca Doryna (Daria Polasik-Bułka) oraz doświadczona i zdecydowana Elmira (żona Orgona – Maria Seweryn), wspierane przez brata Elmiry, Kleanta (Wojciech Leonowicz) i syna Orgona, romansującego z Doryną, Damisa (Ignacy Liss).
Odmienność postaci Tartuffa, kreowanej w tym samym przedstawieniu przez Radosława Krzyżowskiego, od tej, którą prezentuje Andrzej Deskur sprawia niezwykle pozytywne wrażenie. Podczas gdy Tartuffe Krzyżowskiego jest niemal w pełni spokojnym w swych najbardziej perfidnych wybiegach, a wszystkie swoje kłamstwa wypowiada bez mrugnięcia okiem, z kamienną jak posąg twarzą, o tyle bohater kreowany przez Andrzeja Deskura wydaje się postacią znacznie bardziej emocjonalną i mniej bezduszną, dławi się kłamstwami, które wypowiada, ledwo panuje nad żądzą, która popycha go w kierunku Elmiry. Obie kreacje są natomiast niezwykle przekonujące zarówno w psychopatycznie opanowanej wersji Radka Krzyżowskiego, jak i ukazującej niedoskonałości natury oszusta w interpretacji Andrzeja Deskura.
W pozostałych postaciach wyjątkowo celnie zostały przedstawione niektóre akcenty: u Elmiry, która mimo oczywistych zamiarów Tartuffa zachowuje zimną krew, pragnąc go za wszelką cenę skompromitować i prowokując jednoznaczne sytuacje, czy u nader porywczego Damisa, rwącego się z morderczymi zapędami do gardła tytułowego Świetoszka. Równie interesujące porównanie dwóch kreacji pojawia się na przykładzie Marianny i Walerego, których poprzednio obserwowałem w wykonaniu Julii Latosińskiej i Franciszka Karpińskiego, a tym razem Martyny Solskiej i Aleksandra Raczka. W pierwszej odsłonie obsadowej Marianna i Walery wyśmienicie się na siebie gniewali, w drugiej natomiast więcej chemii udało się wyczuć w momencie zbliżenia już pogodzonych bohaterów. Ostatni smaczek obsadowy na koniec – czyli Kleant Wojciecha Leonowicza, kontra Kleant Marcina Zacharzewskiego. W zasadzie trudno w tych rolach cokolwiek porównywać, dlatego, że obaj panowie tak różnią się stylem grania i powierzchownością, że zestawienie ich nie miałoby najmniejszego sensu, pomimo, że aktorzy Ci znacząco odbiegli od klasycznie rozumianego pojęcia szwagra, który u Moliera zwykle stanowi głos rozsądku i ostoję spokoju.
Przejmująca wydaje się aktualność tekstu, choć zapewne wiąże się to z umiejętnym przeniesieniem akcentów przez reżysera na te elementy, które najłatwiej przemówią do współczesnego widza. Bo ileż razy zdarza się, że spotykamy na swojej drodze osoby wierzące w coś pomimo – wydawało by się – oczywistych okoliczności przeczących takim przekonaniom (postacią do samego końca wierzącą w dobre zamiary Tartuffa pozostaje matka Orgona, Pani Pernelle – Aldona Grochal).
Mimo iż mamy do czynienia z komedią, to nie kończy się ona happy endem – naiwność została wyśmiana, obłuda obnażona, lecz mimo to jest już za późno, gdyż łatwowierna nieostrożność posunęła się zbyt daleko. W ten sposób, najbliższy pierwotnemu zamysłowi Moliera, treść nauki oraz morał całej historii staje się jeszcze bardziej dobitny. Jest to jeden z tych spektakli, które warto odwiedzić dwukrotnie dla czystej przyjemności dwóch różnych spojrzeń na tę samą historię.
fot. Radek Krzyżowski