Recenzje

Reanimacja testamentu. Duda-Gracz i jej harem w Słowackim

„Stary Testament – reanimacja” w reżyserii Agaty Dudy-Gracz w Teatrze Słowackiego w Krakowie – pisze Karolina Michałowska

„Stary testament. Reanimację” w reżyserii Agaty Dudy-Gracz można opisać w samych przymiotnikach: ciężko, mocno, problematycznie i… estetycznie. Na spektakl ten należy się psychicznie przygotować. Osoby wrażliwe uprzedzam: polecam ubrać strój sportowy pod eleganckim przyodzieniem, bo emocje mogą ponieść Was tak bardzo, że będziecie chcieli biec. Nie czekajcie na oklaski. Pójdźcie się przewietrzyć, bo happy endu nie będzie.

Zjednoczone stany ludzkie

Teatr Słowackiego ponownie przeistacza przestrzeń, aby zaprosić swych gości w kompletnie inny świat. Bocznym wejściem wchodzimy na scenę, siadamy w kółeczku na trybunach i przywdziewamy fartuszek. Widz, jakby w szkolnym uniformie, jednoczy się w grupie; wszyscy tam obecni jesteśmy stworzeni z krwi i kości – publiczność się unifikuje. Jesteśmy w domu. Przestajemy być widzami, zaczynamy być braćmi teatru, siedząc twarzą w twarz. W tej jedności sile tkwi mocne rozpoczęcie Dudy-Gracz: widz zaangażowany, widz zjednoczony, widz aktor-statysta.

Zmniejszona o trybuny przestrzeń sceny aż prosi się, aby wykorzystać ją w górę. Celowe skurczenie przestrzeni zmusza do kreatywnego użycia dostępnych metrów sześciennych. Człowiek musi zadrzeć głowę, żeby spojrzeć w stronę Boga. U góry właśnie wszystko się zaczyna.

Jest bosko

Wiszą. Cierpliwie czekają na początek. Światło obija się od skrzydeł z połamanych luster, przechodząc przez dym, snuje się smugami jakby wymalowane na scenie. A z drugiej strony – mocne cienie i czarne sylwetki aniołów na ścianach. Również w dosłownej, wizualnej warstwie światłość walczy z ciemnością. Refleksy odbite od błyszczącej podłogi aż proszą się, by powiedzieć, że doznajemy przynajmniej olśnienia, jak nie objawienia. Króluje minimalizm. Kostiumy, do pewnego momentu, są prostymi, monokolorystycznymi szatami. Estetyczne spektrum barw, wśród których jedynie Najwyższy, ten najbardziej ludzki z bohaterów, pozostaje nagi, „przezroczysty”.

Chodź, opowiem ci bajeczkę

Na początku był Bóg… i intrygująca narracja. Szereg historii przeplecionych jest bohaterem wszechwiedzącym (i nie jest on Bogiem!), a poszczególne przypowieści przecięte zostają tytułami niczym rozdziały. Spektakl zbudowany jest jak lektura. Ta księga rozpoczyna się od niczego, a kończy ewolucją; ewolucją nie tylko bohaterów, lecz ewolucją kulturową, pokazaną przez przyspieszenie w czasy współczesne. Przenosi nas z odległych „onegdajów” do znanych nam, kuszących świecidełkami czasów, skupionych na robieniu show dla mas, gdzie celebryta się bawi, a cierpiącemu katusze nikt nie pomoże. Opowiedziane nam zostają historie stare, jak to się mówi, jak świat, a jednak wciąż aktualne. I koszmarnie ciężkie.

Sursum corda!

Kluczowym słowem spektaklu jest, mówiąc współcześnie, hasztag #TeTrudneUczuciaGdy. Ciągnie się to przez dwie godziny dwadzieścia jak przewleczone przez cały korytarz flaki z rozprutego brzucha rodem z Quentina Tarantino. Katharsis z przodu, katharsis z tyłu, z boku i pośrodku. A ten seks… Wszędzie ten seks. Seks jako akt stworzenia i seks jako akt destrukcji. Gwałt, proszę państwa, żeby był jeden… To by było dobrze. Tylko jeden! Byłoby przyjemniej. Ta kłopotliwość – damskiego przynajmniej bytu – robi się aż problematyczna.

Ci panie chwała / Cipa nie chwała —albo— Ostro, siostro

Zdaje się, że obalenie patriarchalizmu mogłoby być przesłaniem tejże starotestamentowej reanimacji. Zdaje się, że reżyserka postawiła cały spektakl na jedną kartę, na „feministycznego” asa w rękawie. Nie ma co się łudzić, że komukolwiek się wydawać może inaczej – w każdej z opowieści kobieta odgrywa istotną rolę, a zespół aktorek tworzy harem, w którym grają siebie nawzajem, jedną babą będąc. Czasem ofiarą, czasem kurwą, jak zwał tak zwał.

Reżyserka wymalowała obraz kobiet dobitnie, bardzo podkreślając co rusz uniwersalizm losu bycia obiektem seksualnym czy to zabawką do poniżania. Obraz stereotypowy, gdzieniegdzie wciąż prawdziwy – obraz, który znajdzie się w niejednej przypowieści. Pytanie tylko, czy trzeba to aż tak mocno podkreślać? Czy na pewno trzeba aż tak dosadnie?

Rozumiem. Dajmy człowiekowi wycisk, niech się emocjonalnie napoci. Nie dość, że wyzbędzie się żalu i troski, to jeszcze dobrze zapamięta to, co obejrzał. Rozumiem. Ma być widowiskowo, bo bilety się mają sprzedać. Ja wszystko rozumiem, ale czego nie pojmę i nie zaaprobuję to traktowanie widza jako półgłówka, żeby przez cały spektakl pokazywać „te biedne kobiety”. Zaproponuję rozwiązanie: ostrzeżenie w repertuarze, klasyfikujące przedstawienie jako niezbyt subtelne.

Mając oleju w głowie nieco, uważam, że – naprawdę, pani reżyser, proszę się zlitować – nie trzeba człowiekowi tyle razy powtarzać, by dać coś do zrozumienia. I na tym poprzestanę w krytyce. Poza tym, że Duda-Gracz lubi, kiedy u niej leje się krew, biją, mordują, gwałcą i chędożą – poza tym smaczny jest ten stary-nowy testament.

Wszystko gra

Oprawa muzyczna zamyka spektakl klamrą: dźwięk uderza jak gong w medytacyjne „om”, a do tego słyszymy śpiew mocną przeponą podparty. Przechodzą ciarki, wibracje przeszywają, pozostawiając w ciele przyjemne drżenie. Lecz o prawdziwe podniecenie w tej sztuce przyprawia przyjemność czerpana z aktorstwa. Dobrze patrzeć na spektakl grany w zespole; scena w parach aktor-aktorka wyzwala na scenie energię prawdziwego flow. Aż miło patrzeć. Widz powinien poczuć się dopieszczony zadbaniem o szczegóły. Ucztą jest również dobrze zrównoważona dynamika ze statyką czy pauzy, mające odpowiednie długości, bez zbędnego dramatyzowania.

A dramat jest to pełną gębą. Brutalny, nie szczędzący niewygodnych tematów, bez ogródek obrazujący każdą emocję, zwłaszcza te niewygodne. Pani reżyser nie mówi, że wszystko gra i będzie dobrze. Mówi: jest jak jest. Zróbcie z tą informacją, co uważacie za słuszne.


Fot. mat. teatru


Karolina Michałowska – krakuska, redaktorka, korektorka, autorka, teatroholiczka i kociara.

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,