„Hotel Westminster” Raya Cooneya w reż. Bogdana Cioska w Teatrze Miejskim w Gdyni – pisze Wiesław Kowalski
Ostatnia premiera w Teatrze Miejskim w Gdyni już po obejrzeniu pierwszej części spektaklu wprawiła mnie w dziwny stan zakłopotania. Bo oto „Hotel Westminster” Raya Cooneya zupełnie mnie nie śmieszył. Pomyślałem, że być może pokłady mojego dobrego poczucia humoru i zasób komplementów wyczerpały się pod wpływem obejrzenia kilka miesięcy wcześniej tego samego dramatu w reż. Jerzego Bończaka w Teatrze Komedia w Warszawie. Zaniepokoiła mnie wszakże reakcja mojego premierowego towarzysza, którego zachęciłem do wyjścia z domu obietnicą dobrej zabawy. Tymczasem siedział obok mnie równie poważny, jak ja. Wtedy zaświtała mi w głowie myśl, że to może wina październikowego lata, które nagle powróciło nad Bałtyk po wcześniejszym załamaniu pogody – wiadomo, że takie skoki ciśnienia mogą nie najlepiej wpływać na ludzki organizm, a obaj należymy już do gatunku, któremu „bliżej” niż „dalej”.
Bijąc się zatem z myślami, podczas antraktu podzieliłem się swoimi smutnymi spostrzeżeniami ze spotkanym przypadkowo znajomym – aktorem, który najpierw zwrócił mi uwagę na precyzyjność ustawienia spektaklu (i z tym nawet nie próbowałem polemizować), dodając wszakże – nie sądzę, że tylko po to, by mnie pocieszyć – że aktorzy, co by nie mówić, farsy nie grają. Ta zaskakująca konkluzja bardziej mnie jednak zasmuciła, niż zaspokoiła moje recenzenckie dylematy w ocenie oglądanego spektaklu. Wszak jeszcze kilka miesięcy temu widziałem w znakomitej formie Szymona Sędrowskiego w bardzo dobrym przedstawieniu Krzysztofa Babickiego „Żółta łódź podwodna”, a Beatę Buczek-Żarnecką w świetnej roli komediowej w „Następnego dnia rano”. Tym razem grają małżeństwo – Richarda i Pamelę Willey, które w tytułowym hotelu pragnie się oddać wiarołomnym ekscesom w sąsiadujących ze sobą sypialniach. A największą ofiarą całej intrygi staje się George Pigden, sekretarz wiceministra Willeya, w interpretacji Bogdana Smagackiego, który – szczególnie w drugiej części – znalazł kilka momentów na szczere rozbawienie publiczności. Zdecydowanie jednak lepiej od nich wszystkich czuje farsową konwencję Maciej Wizner w brawurowej roli azjatyckiego Kelnera. Reszta postaci wydaje się na jego popisowym tle dość bezbarwna, co może dziwić w kontekście tego, co na spotkaniu popremierowym powiedział reżyser. Bogdan Ciosek z dużą dozą znawstwa wypowiadał się na temat talentu dramaturgicznego słynnego autora „Maydayów”, potrafił też wskazać walory „Hotelu Westminster”, który wymaga między innymi żelaznej dyscypliny od aktorów.
Dyscypliny gdyńskiej obsadzie z pewnością nie zabrakło (ciekawy pomysł choreograficzny na zmiany w przestrzeni sprawdził się znakomicie), gorzej było z umiejętnością prowadzenia dialogu, który posuwał się w dość leniwym tempie i tylko momentami był w stanie oddać całe bogactwo dowcipu zawartego w zwariowanych pomyłkach i coraz bardziej zapętlających się sytuacjach. Być może premierowy efekt, pozostawiający spory niedosyt, to wynik spięcia i tremy – może dlatego zabrakło tego dnia tak potrzebnej w farsie żywiołowości, dynamiki oraz emocjonalnej prawdy i szczerości. Wierzę w to, tak samo jak wierzy w swoich aktorów sam reżyser, że kolejne spektakle będą w tym właśnie kierunku zmierzać.
Fot. Roman Jocher
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.