Recenzje

Relaks, który nie jest relaksem tylko psychodelicznym snem – ucieczką

O spektaklu „Mój rok relaksu i odpoczynku” Ottessy Moshfegh w reżyserii Katarzyny Minkowskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie pisze Anna Czajkowska.

„Mój rok relaksu i odpoczynku” to kolejna realizacja młodej reżyserki, Katarzyny Minkowskiej, która przyciąga zaciekawioną widownię do teatru. Jej „Cudzoziemka” zyskała bardzo pozytywne opinie krytyków i co ważniejsze – publiczności (moją również), podobnie jak „Orlando. Bloomsbury” czy „Stream”. Obecna inscenizacja w Teatrze Dramatycznym, owoc współpracy z dramaturgiem Tomaszem Walesiakiem (nie pierwsza i z pewnością nie ostatnia) jest autorską adaptacją popularnej, ironicznej i zabawnej, choć nie pozbawionej goryczy powieści Ottessy Moshfegh. Sporo w niej obietnic (w programie, w zapowiedziach), które widz może samodzielnie zweryfikować i gęsto od nieoczywistych pomysłów, odniesień do popkultury i cytatów filmowych.

Akcja „Mojego roku relaksu i odpoczynku” osadzona jest na styku XX i XXI wieku. 27-letnia bezimienna bohaterka zwana Narratorką zamierza odciąć się od rzeczywistości, zamienić ją w senne marzenie, „wyłączając się” czasowo – śpiąc przez dwanaście miesięcy chce przestać myśleć, czuć, odciąć od siebie wszelkie bodźce i emocje. Aby jej rok dystansu wobec obecnego życia stał się możliwy, postanawia zażyć końską mieszankę leków psychotropowych. Szalone? Niemożliwe, niemoralne i na granicy legalności? Niekoniecznie, a uzasadnienie tej decyzji znajdujemy w długim, ponad trzygodzinnym spektaklu, podczas którego twórcy proponują wnikliwą wiwisekcję przeszłości bohaterki. „Zbuntowana” pozornie nie ma powodu buntować się przeciwko czemukolwiek. Jest przecież piękna, ma pieniądze i przywileje, może pracować albo nie i kształtować swoje życie dowolnie. A jednak uważa się za nudziarę (przynajmniej dla niej samej) i czuje się zmęczona egzystencją. Nie kieruje nią polityczna świadomość czy ambicje artystyczne – chce spać wedle własnego pomysłu, ponieważ ma dość takiego świata. Jednak jej rebelia  – i chyba inteligentna dziewczyna dobrze zdaje sobie z tego sprawę, rok wycięty z życia niczego prawdopodobnie nie zmieni. Żeby zrealizować swój przewrotny, hibernacjo-przeobrażeniowy cel, bohaterka udaje się na wizytę do pierwszego lekarza psychiatry, jakiego znajduje w książce telefonicznej. Jak się okazuje spotka kobietę równie dziwną i odmienną jak ona sama. Psychiatra przepisuje jej, bez mrugnięcia okiem, wymarzone, silne leki w nadmiernej ilości. Moshfegh celowo stworzyła „niesympatyczną” postać głównej bohaterki, która – tak się zdaje  – nikogo nie lubi, a już na pewno nie byłą szefową czy zmarłych rodziców. Taka odświeżająca zmiana w stosunku do epoki zdominowanej przez wielkomiejski świat pozorów, fałszywą pokorę celebrytów i szaleństwo gromadzenia „polubień” w mediach społecznościowych. Jedynymi osobami, które ceni Narratorka są filmowe gwiazdy, nieco już przebrzmiałe w popkulturze: Whoopi Goldberg czy Emmanuel Sagnier i Harrison Ford (przywołani w epizodach z „Frantica”) albo Winona Ryder.

Inscenizacja Katarzyny Minkowskiej nie jest wierną adaptacja powieści – wraz z Walesiakiem reżyserka wprowadza nowe miejsca i osoby, celowo zmieniając perspektywę, z której spoglądamy na „eksperyment”. Znajdujemy się w super nowoczesnej galerii, w której wcześniej pracowała bohaterka i którą decyduje się wybrać jako miejsce na ten swoisty performans pod tytułem „Sleeping beauty”. Ileż ironii i kpiny tkwi w tym reżyserskim pomyśle, dodającym kolejnych (i znaczących dla wydźwięku całości) znaczeń do wielowątkowego i mocno zagmatwanego dramaturgicznie spektaklu. Ottessa Moshfegh, a za nią twórcy i aktorzy bardzo szczegółowo przedstawiają rzeczywistość, od której ucieka bohaterka, nie chcąc uzależniać się od świata kapitalistycznej jałowości czy marnotrawstwa (dość przewrotne, gdy samemu się w owym marnotrawstwie uczestniczy). Realizatorzy nie proponują krytyki wyrażonej wprost, choć zmyślna satyra społeczna na nowojorski świat pozorów i mody (jakże aktualna również w innych krajach), epokę konsumpcjonizmu, przesytu i nadmiaru jest czytelna zarówno w powieści, jak i na scenie. Widzimy ludzi zanurzonych w pustce, wyobcowanych, goniących za intensywnymi doznaniami, ponieważ boją się spotkać ze swą samotnością. Grana przez Izabellę Dudziak bohaterka pragnie odciąć się od owego świata (gdybyż to było możliwe!), przestrzeni pozorów, wybierając świadomą samotność w zamkniętej przestrzeni mieszkania. Dlaczego?

Ważną rolę w kształtowaniu osobowości i wywoływaniu traum z dzieciństwa pełnią rodzice bohaterki, dawno już nieżyjący, wciąż jednak oddziałujący na jej świadomość i podświadomość. Spadek po nich jest dosłowny i jednocześnie symboliczny – spory komfort finansowy oraz ten drugi, obciążający emocjonalnie – młoda kobieta czuje się zbędną, niekochaną, niepotrzebną i nieważną. Minkowska proponuje widzom głębsze studium psychologiczne – z rozdrapywaniem ran, poczuciem nieistnienia, wyobcowania. Ale to i tak nie usprawiedliwia głównej bohaterki, jej niefrasobliwego podejścia do szeroko pojętego „konsumowania”, marnowania, obojętności wobec problemów przyjaciółki i innych ludzi. Mimo to konsekwentnie broni jej odtwórczyni głównej roli – Izabella Dudziak (gościnnie na scenie Dramatycznego).

Kim jest w ujęciu aktorki owa Narratorka bez imienia? Z pewnością drażni, irytuje, choć czasem budzi sympatię – celowo pozostając niejednoznaczną. Jej zgryźliwe obserwacje potrafią jednocześnie rozbawić i rozzłościć. Dudziak, z naturalnością w głosie, gestach, wypowiadanych słowach, bez cienia sztuczności odsłaniając wewnętrzny, zagmatwany świat dwudziestosiedmiolatki, umiejętnie oddaje jej depresyjne nastroje, gonitwę myśli, chaos panujący w głowie, który przenosi się na scenę, materializuje. W jej psychodelicznych wizjach pojawiają się żyjący i zmarli, fantazje mieszają się z realnością. Ale to tylko jedna z dobrze zagranych ról – cały spektakl daje dużo przestrzeni, swobody aktorom, dzięki której mają szansę na stworzenie ciekawych kreacji i pogłębionych charakterologicznie obrazów bohaterów. Każdy gra inaczej, dając im coś z siebie. Monika Frajczyk w roli Revy, najbliższej przyjaciółki głównej bohaterki, równie sprawnie, bez popadania w przesadę radzi sobie z postacią uzależnionej od jedzenia bulimiczki. Pomału kreśli interesujący, wnikliwy portret osobowościowy Revy, która dawno straciła poczucie bezpieczeństwa, czuje się zagubiona, nieudolnie próbując odzyskać utraconą godność. Choć w jej bezładnej, zabawnej paplaninie nie brak groteskowości, jest też miejsce na czułą wrażliwość. To jedyna osoba, która budzi we mnie współczucie – wykorzystywana przez starszego mężczyznę, uzależniona od kreowanego przez media świata modelowych piękności, próbuje jednocześnie uciec przed nim. Zaburzenia odżywiania są właśnie tego konsekwencją.

W spektaklu postaci drugoplanowe są nie mniej intrygujące niż te z pierwszego planu. Znakomita jest Katarzyna Herman jako Matka – piękna, seksowna, ale zimna, cyniczna i wyniszczona alkoholizmem kobieta. Córka jest dla niej obciążeniem, niepotrzebnym balastem, który musiała wyrzucić z siebie po dziewięciomiesięcznej ciąży, bo przecież „nie można upuścić placka świeżo po upieczeniu”. Herman gra z lekkością, z aktorską wytrawnością cieniując, unikając przesady. Momentami tak zmysłowo, że nie sposób oderwać od niej oczu. Mariusz Drężek jako zdystansowany ojciec tworzy z nią wart uwagi duet. W życiu córki pozostawał najczęściej nieobecny i niezdolny do okazywania miłości. Aktor wiarygodnie broni racji swojego bohatera, choć go wcale nie „wybiela”.

Jednak moją faworytką, od momentu pojawienia się na scenie, pozostaje Anna Kłos jako doktor Tuttle. Szalona lekarka, która z pozoru beznamiętnie serwuje widzom najlepsze teksty – równie zabawne są jej monologi, jak i dialogi. Aktorka bawi swym roztargnieniem, wprowadzając zamierzony ferment do nużących momentami scen. Dzięki niej znakomicie wypadają fragmenty, w których pojawia się pani psychiatra  – cynicznie zabawna, czasem zadziwiająco przenikliwa w całym swym wariactwie. Anna Kłos nie unika przerysowań, ale ucieka od banalnego komizmu i taniego efekciarstwa.

W zmanierowaną, ironiczną Nataszę wciela się Agata Różycka – szefowa korporacji i menedżerka galerii jest do szpiku kości upiorna w swej sztywności, elegancji, wystudiowanym wdzięku i naturalnej urodzie. Zawsze cyniczna, zawsze okrutna, konsekwentnie, wręcz „po trupach” buduje markę swej firmy, nie zważając na nikogo i na nic. Minkowska celowo obśmiewa świat wielkiej sztuki, celebrytów i artystów, ich pęd do społecznego awansu i bogacenia się. Rozbudowując ten wątek zmienia też perspektywę, z której przyglądamy się (równocześnie oceniając) sennemu eksperymentowi. W pamięci pozostaje Konrad Szymański jako karykaturalnie zabawny, awangardowy twórca i performer Ping Xi. Młodziutki aktor używa typowego słownictwa, gestów, dzięki którym dobrze oddaje styl i manierę pseudoartystów. Kolejna, udana rola męska to Marcin Wojciechowski – Trevor, kochanek głównej bohaterki. W konwencji pozostają też tak lubiane i doświadczone aktorki – Małgorzata Niemirska i Małgorzata Rożniatowska. Wytrawność aktorska znakomicie sprawdza się w ich przypadku, choć role niewielkie.

Mimo wszystko całość nie porywa, wręcz męczy, przeładowana inscenizacyjnymi fajerwerkami – fakt, w większości efektownymi – scenograficznym bogactwem, psychodeliczną muzyką Wojciecha Frycza, projekcjami mieszanymi ze sceniczną realnością. Jak w naszym bombardowanym multimediami świecie – pobudzone zmysły w końcu czują znużenie. Niektóre zabiegi dramaturgiczne są uzasadnione i sprawdzają się w inscenizacji, inne – niekoniecznie, a spektakl spokojnie można by skrócić. I nie pomaga scenografia Łukasza Mleczaka, nowoczesna, na swój sposób barwna – przyznaję, że dobrze oddaje klimat opisywanej rzeczywistości. Podobnie wysmakowane kostiumy autorstwa Joli Łobacz i wspomnianego scenografa. Twórcy spektaklu nieustannie przypominają, że jesteśmy na planie filmu, a to, co oglądamy jest tylko jednym, wielkim performansem i artystyczną kreacją wydarzeń – stąd transmisja z kamer i obecność ekranów, zbliżenia na nich są jak najbardziej uzasadnione. Cóż, skoro zakończenie nieco zgrzyta i choć okazji do przemyśleń nie zabraknie, trudno powiedzieć, czemu to wszystko służy.

Dobrze zagrany, sprawnie wyreżyserowane przedstawienie jednych zachwyci, innych znuży, ale do historii chyba nie przejdzie, choć zdecydowanie warto je zobaczyć – dla kilku ciekawych momentów, zmyślnych pomysłów na promocję spektaklu i iskrzących kreacji w koncercie na kilkunastu aktorów.

fot. Monika Stolarska

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , ,