O spektaklu „Pewnego długiego dnia” wg Eugene’a O’Neilla w reż. Luka Percevala w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie pisze Piotr Gaszczyński.
Oglądając Pewnego długiego dnia, ostatnią w tym sezonie premierę Narodowego Starego Teatru w Krakowie, ma się nieodparte wrażenie pełni w pustce (zarówno w dosłownym i duchowym znaczeniu). Ascetyczna do granic możliwości forma spektaklu Luka Percevala jest przyczynkiem do wiwisekcji nadgniłej, rozkładającej się na oczach widzów tej bądź co bądź podstawowej komórki społecznej.
O’Neill napisał swój dramat w latach 1939-1941. Zawarł w nim diagnozę upadku rodziny. Co ważne, wątki autobiograficzne w utworze były tak wyraźne, że autor zakazał publikacji tekstu za swojego życia. Dlaczego belgijski reżyser, który dał się poznać krakowskiej publiczności w znakomitych 3Siostrach, sięgnął po sztukę sprzed prawie osiemdziesięciu lat? Ponieważ porusza ona problemy tyle uniwersalne, co aktualne. Rodzina, w której każdy zmaga się z innego rodzaju uzależnieniem czy to fizycznym, czy psychicznym, próbuje przetrwać za wszelką cenę. Wszyscy nienawidzą się i kochają jednocześnie, nie mogą ze sobą żyć i nie potrafią ze sobą żyć. Ale po kolei.
Rodzina Tyronów, na którą składa się małżeństwo Jamesa i Mary (Roman Gancarczyk, Małgorzata Zawadzka) oraz ich synowie Edmund i Jamie (Mikołaj Kubacki, Łukasz Stawarczyk) tworzą „dom”, z którego każdą szparą wylewają się toksyny. Co najważniejsze, wszystko odbywa się tylko i wyłącznie za pomocą słów, bowiem na całą scenografię składa się tło wydarzeń scenicznych, czyli ogromny biały prostokąt oraz jeden fotel. Taki zabieg pozwolił skupić całą uwagę widza na postaciach, ich ruchach, słowach, mimice, ekspresji. Z pewnością jest to dla każdego aktora i aktorki niesamowite wyzwanie i przede wszystkim nobilitacja, gdyż mają oni okazję do zaprezentowania publiczności całego wachlarzu swych umiejętności. A, że w Pewnego długiego dnia „jest co grać”, to satysfakcja gwarantowana po obu stronach.
James pochodzi z biednej, robotniczej rodziny. Ciężka praca pozwoliła mu zostać aktorem i osiągnąć sukces (zarówno zawodowy, jak i finansowy). Jest to jednak pieśń przeszłości, gdyż obecnym i stałym partnerem ojca rodziny na życiowej scenie jest butelka alkoholu. W wir uzależnienia jest wciągnięty również starszy syn Tyronów, Edmund – także aktor. Najmłodszy Jamie zmaga się ze śmiertelną chorobą, natomiast Mary z uzależnieniem od morfiny. Figura matki jest w przedstawieniu Percevala zdecydowanie najbardziej rozbudowana. Małgorzata Zawadzka daje popis aktorstwa uwypuklając różne stany emocjonalne Mary, głęboko nieszczęśliwej kobiety, nie mogącej zakończyć żałoby po śmierci jednego z synów. Przebieg spektaklu można podzielić na sceny dziejące się wobec matki, pomimo niej i przeciwko niej. To ona, swoimi oskarżeniami, urojeniami i zachowaniem prowokuje pozostałych członków rodziny do działania. Przez większą część przedstawienia James i Edmund dzielnie „grają” z Mary (w końcu są aktorami), jednak i ich maski w końcu opadają, ukazując upadłych, pozbawionych sensu życia ludzi.
Pewnego długiego dnia to studium kłamstwa. Szczerość w tej rodzinie pojawia się jedynie w momentach ekstremalnych, kiedy człowiek przyparty do muru musi w kocu wyrzucić z siebie to, co zalega w nim od dawna. Przestrzeń spektaklu jest aż gęsta od wzajemnych pretensji i urazów. Można dosłownie ciąć ją nożem. Mimo tego, postacie dramatu nie są odbierane przez widownię negatywnie. Najlepszym słowem, oddającym emocje oglądającego przedstawienie w Starym, jest współczucie. Nagromadzenie tragedii w obrębie jednego domu jest tak duże, że aż nierealne. Wydaje się, iż nad rodziną Tyronów wisi swoiste fatum, od którego nie ma ucieczki.
Na osobną uwagę zasługuje postać Cathleen (Paulina Kondrak), pokojówki w domu Tyronów. Umiejscowiona poza sceną, co jakiś czas wtrąca zdania niczym narrator opowieści, z uwagą przygląda się wszystkim wydarzeniom z boku. Cicha, skromna postać mogłaby być symbolem, ostoją normalności, która uratuje wszystkich przed katastrofą. Tak się jednak ostatecznie nie stanie.
Ciężki, brudny, bolesny utwór Eugen’a O’Neilla przeniesiony na deski Starego Teatru okazał się sukcesem. Nie byłoby go, gdyby nie świetne aktorstwo całej obsady, która umiała unieść ciężar gatunkowy granych postaci. Oglądając dziesiątki, setki spektakli, jesteśmy często przyzwyczajeni do wielkich, ekstrawaganckich inscenizacji. Z każdą kolejną premierą widz z niecierpliwością oczekuje, czym tym razem zostanie zaskoczony. Tym razem zszokowała prawie pusta scena z pięcioma aktorami na białym tle. Czasem mniej, znaczy więcej i w tym wypadku to powiedzenie bezsprzecznie znajduje swoje teatralne odzwierciedlenie.