O spektaklu „Pelikan” wg Augusta Strindberga w reż. Naubertasa Jasinskasa w ramach 5. Kieleckiego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego pisze Katarzyna Harłacz.
„Pelikan” to mało znana sztuka Strindberga z 1907 roku, którą napisał będąc po wielu życiowych perturbacjach. Pełen obsesji i lęków, rozczarowany rzeczywistością, Strindberg nasycił sztukę swoimi kompleksami i zniechęceniem do życia. Traumatyczne zdarzenia z dzieciństwa, kiedy rodzina nie miała co jeść, a jedzenie było dzieciom wydzielane, miały wpływ na jego dalsze życie, a tym samym na pisarską twórczość. Dodatkowo złe doświadczenia z kobietami (trzy nieudane małżeństwa) sprawiły, że kobiety jawiły mu się jako nieczułe, dominujące i chciwe istoty, których nie potrafił zrozumieć.
Strindberg często przeplatał wątki autobiograficzne w swoich sztukach (co jest naturalną potrzebą wyrażenia swego wnętrza, zwłaszcza przy takiej wrażliwości i zdolnościach dramatopisarskich). Warto jednak przepuścić odbiór jego twórczości przez filtr wiedzy o jego doświadczeniu życiowym. Umieć zachwycić się i poruszyć stroną artystyczną albo przekazem, jednak nie odbierając sztuki zbyt dosłownie – by nie popaść za twórcą w poczucie beznadziejności i przygnębienia. Wątek trudności relacyjnych i różnych uwikłań rodzinnych jest uniwersalny i wart zgłębienia. Tak, jak kiedyś, tak i teraz (choć obecnie coraz bardziej jesteśmy świadomi tego problemu) zdarzają się w rodzinach sytuacje, w których wykorzystuje się władzę jednych nad drugimi i często dochodzi do manipulacji lub biernej agresji. Jednak sposób ukazania tego tematu u Strindberga jest szczególnie przygnębiający.
Dramat Strindberga nie jest wielowarstwowy – nie pokazuje problemu z kilku perspektyw, nie zagłębia się w meandry tematu. Wprost przeciwnie – pokazuje temat jednostronnie – od strony kompleksów mężczyzny nierozumiejącego kobiet i nieodnajdującego się w bliskich relacjach. Powieściopisarz, doceniany za ogromną twórczość i szczególny wyraz artystyczny, wyraża swoją prawdę – jedyną, jaką znał, jaka wynikała z jego różnych przeżyć. Może to być przykład spojrzenia, jak inni ludzie odbierają to, co istnieje na zewnętrz, a tym samym, jaki jest ich wewnętrzny świat.
W wykonaniu wileńskiego teatru powstała bardzo oryginalna realizacja literackiego pierwowzoru. Świat wykreowany przez reżysera Naubertasa Jasinskasa i aktorów pełen jest ułudy, jest skomplikowany i przygnębiający – typowy dla twórczości Strindberga. Sztuka posługuje się fascynującym językiem, sposób przekazu jest bardzo wciągający, choć niektóre sceny nie były czytelne dla polskiego widza, przez co rozbijały wewnętrznie i dawały wrażenie niespójności. Niejasne były motywy zachowania członków rodziny prowadzących ze sobą różne gierki pełne uwikłań. Jakby wszyscy poruszali się w malignie lub we śnie, nie do końca będąc świadomym, czego chcą od życia, a tym samym, nie potrafiąc wyrazić swoich potrzeb. Nie do końca czytelnie były pokazane przyczyny ich dziwnego postępowania.
Sceny spektaklu przechodziły jedna w drugą – czasami bez powiązania ze sobą, co dawało nieco surrealistyczne wrażenie. W dalszej perspektywie wyłaniał się jasno wątek główny, choć niektóre motywy pozostały nadal niejasne. Można było w XXI wieku nadać tej realizacji nieco więcej klarowności w wyrazie i mniej naturalizmu – przy zachowaniu charakterystycznej, poruszającej atmosfery Strindberga. Nie wiadomo co oznaczała ostatnia scena włożenia przez aktora do ust kamery i wyświetlania na ekranie widoków wnętrza organizmu ludzkiego – oprócz ogólnego wrażenia poczucia beznadziejności, rozczarowania i zapadania się w brzydotę człowieka. A może właśnie wprost przeciwnie? Może celem było wydobycie piękna z rzeczy popularnie uznanych za przyziemne i brzydkie?
Być może do problemów z nieczytelnością scen przyczyniły się kłopoty z translacją, która nie zawsze nadążała za treścią rozmowy czy monologu. A możliwe też, że to zbyt duży poziom abstrakcji utrudniał zrozumienie niektórych części.
Bardzo czytelne za to były humorystyczne odniesienia do rytuału ślubu i zabawy weselnej, sztuczność póz była wyrazista, przerysowana i bardzo zabawna. Być może ceremoniały ślubne są na tyle uniwersalne, że polski widz w mig mógł odczytać ich przesłanie. Poza tym humor nieco rozładowywał atmosferę pełną psychozy.
Bardzo jasny był ogólny przekaz: refleksja nad koncepcją tworu społecznego, jakim jest rodzina. I ciągle przewijające się pytanie: czy rodzina spełnia jeszcze swoją rolę we współczesnym świecie? To odwaga, by umieć spojrzeć na to, jaki naprawdę ten świat jest i na wewnętrzne mechanizmy, jakie nim rządzą. Jednocześnie sztuka epatowała głębokim nihilizmem. Przekazywała brak wiary, że istnieją inne rozwiązania lub wartości, które współczesnemu człowiekowi mogą dać spełnienie i spokój wewnętrzny.
Podsumowując – był to bardzo ciekawy spektakl, o oryginalnym wykonaniu. Trochę przeszkadzał nadmierny poziom abstrakcji i brak czytelności niektórych scen. Być może to wynika z innego stylu realizowania sztuk. Możliwe, że Litwa jest bardziej osadzona w postmodernistycznych wahaniach i niejasnościach? Nadmierny naturalizm – to coś, od czego polska sztuka, wyrażająca więcej sprawczości, już odeszła (mimo często bardzo śmiałej krytyki zastanych wartości – a może właśnie dzięki niej?). A może styl inscenizacji wynikał po prostu z zainteresowania reżysera fascynującą, choć i skomplikowaną twórczością Strindberga, którą zamierzał w pełni przywrócić? Tym bardziej warto zapraszać zagranicznych gości, by inspirować się inną estetyką i otwierać się na nowe doświadczenie. Na pewno ten spektakl długo będzie tkwił w pamięci polskiego widza.
fot. D. Matvejev