O spektaklu MINETTI. PORTRET ARTYSTY Z CZASÓW STAROŚCI Thomasa Bernharda w reż. Andrzeja Domalika w Teatrze Polonia pisze Wiesław Kowalski.
Minettiego, tytułowego bohatera dramatu Thomasa Bernharda, którego znakomite inscenizacje wychodziły spod ręki Erwina Axera i Krystiana Lupy, słuchamy na scenie warszawskiej Polonii w bardzo ciekawym przekładzie Moniki Muskały, który pozostaje wierny duchowi twórczości austriackiego pisarza, oddaje jego językową niepowtarzalność i strukturę zwielokrotnianych niemal maniakalnie motywów przewodnich. To bardzo długi monolog, w którym bohater rozlicza się ze swoim dotychczasowym życiem, powraca do kluczowych jego momentów i wydarzeń, które przyniosły mu najpierw ogromną popularność, stanowisko dyrektora teatru w Ostendzie, później zepchnęły go w otchłań egzystencji na prowincjonalnych scenach i doprowadziły do duchowego bankructwa. Aktor mówi przy okazji o niebezpieczeństwach jakie zagrażają współczesnej sztuce, nie pozwalających teatrowi na odejście od przeciętności i osiągnięcie wiarygodności. W tym kontekście najczęstszym wspomnieniem jest natrętne powracanie do jego roli tytułowej w „Królu Learze” Szekspira, którą Minetti zagrał w masce przygotowanej specjalnie przez Jamesa Ensora, malarza, pozostającego w swojej twórczości pod dużym wpływem zarówno ekspresjonizmu, jak i surrealizmu. Słowotok w jaki wpada bohater Bernharda, mógłby się otrzeć o bełkotliwość czy natarczywe bredzenie przepełnione drwiną i cynizmem, ale Jan Peszek wspaniale omija wszystkie rafy czczego gadulstwa czy taniej prowokacji, które mogłyby uczynić z jego spowiedzi nieznośną i niestrawną logoreę wypowiadaną u kresu swego życia.
Bernhard Theodor Henry Minetti, niemiecki aktor żyjący w latach 1905-1998, zasłynął przede wszystkim jako godny podziwu odtwórca postaci w dramatach Wiliama Szekspira i Fryderyka Schillera. Bernhard zaledwie nawiązuje do dramatycznych losów z życia artysty, tworząc własną wizję wydarzeń, które rozgrywają się w dramacie tuż przed jego śmiercią. To głównie spisany monolog, momentami mocno natarczywy i psychopatologiczny, z którego aktor sam musi ulepić jego myślową konstrukcję i sensy poszczególnych fraz, by te stały się dla słuchacza prawdziwym obrazem jego starczych frustracji, obsesji, a nie tylko zapisem jego ekstrawagancji i ekscentryczności. Te oczywiście też są przynależne jego charakterowi i osobowości, ale nie mogą aktorskiej interpretacji zdominować, by nie zgubić w tym wszystkim prawdy o człowieku, która bywa niekiedy bolesna i mało oczywista w ocenie dokonywania życiowych wyborów i decyzji.
Jan Peszek panuje na scenie Polonii niepodzielnie, mocą każdego słowa wydobywa z postaci Minettiego całą jej prawdę i dramatyzm tego, czego w teatrze i w życiu dokonać mu się nie udało. Maestria i mistrzostwo Peszka, jego świadomość każdej chwili bycia na scenie może przywodzić w pamięci inną rolę z dramatu autora „Rodzeństwa”, a mianowicie słynnego Bruscona z „Komedianta” w niezapomniane interpretacji Tadeusza Łomnickiego z 1990 roku, ale też jego rolę o dwa lata wcześniejszą w „Ja, Feuerbach” Tankreda Dorsta. Tym bardziej, że – przy wszystkich postaciowych różnicach – w każdym tekście mamy do czynienia z protagonistami, którzy próbują nadmiarem wyrzucanych z siebie myśli i skojarzeń określić rzeczywistość, która nie zawsze daje się okiełznać, tak jak tego byśmy chcieli. Jednak sposób ekspresji zdaje się być dla każdej z tych postaci odmienny.
Peszek zdobywa uwagę publiczności od początku do końca, nie próbuje grać despotycznego starca i stara się uciekać od kabotyństwa. Do tego stopnia, że próby inscenizowania przez Andrzeja Domalika scen sylwestrowej zabawy, która trwa w hotelu i która w kilku momentach przerywa monolog bohatera (miał to być zapewne drapieżny komentarz do wrażliwości człowieka, który pozostaje wciąż i tak sam ze swoim cierpieniem), nie są w stanie zburzyć nam tego nastroju, który Peszek buduje pozostając sam na sam z siedzącą na kanapie Damą (Małgorzata Zajączkowska), Hotelowym boyem (Vova Makovskyi), Dziewczyną (Zofia Domalik) czy Portierem (Łukasz Borkowski). No i oczywiście publicznością, która słucha go jak zahipnotyzowana. Peszek doskonale potrafi żonglować nastrojami, kiedy trzeba nie ucieka od tonów lirycznych i wtedy jego aktorstwo nabiera niezwykłego wprost wyrazu, by za chwilę oddać całą siłę okrucieństwa i tego, jak samotność zżera jego obolałą duszę, nie mogąc znaleźć remedium na zabliźnienie ran, które będą mu już doskwierać do końca jego życia. Albowiem tak pożądane przez cały czas trwania monologu przyjście dyrektora teatru nigdy nie nastąpi. Peszek bardzo powoli pokazuje jak jego bohater umiera. I to jest naprawdę wstrząsające. W ten sposób staje się nam bardzo bliski i budzi nasze współczucie.
fot. Katarzyna Kural-Sadowska