Recenzje

Sałatka miłosna à la française

O koncertowym wykonaniu Salade i Biednego marynarza Dariusa Milhauda na 28. Wielkanocnym Festiwalu L. van Beethovena w Warszawie pisze Tomasz Flasiński.

Nie kryję się z opinią, że na dorocznym Festiwalu im. Ludwiga van Beethovena najciekawszym ogniwem jest akurat to, które nie ma nic wspólnego z patronem: nieformalny cykl „Opery nieznane”, prezentowany przez Łukasza Borowicza. W zeszłym roku uraczono nas świetną komedią Alexandre Bis Bohuslava Martinů, czeskiego kompozytora, którego od czasów Bohdana Wodiczki polskie teatry unikają z uporem godnym lepszej sprawy. W tym roku Borowicz wziął na warsztat utwory Dariusa Milhauda, twórcy niezwykle płodnego (ponad 400 opusów) i w międzywojniu uważanego przez wielu za najważniejszego kompozytora Francji. Dziś, jeśli z jego utworów coś grywa się w Polsce, to raczej (też rzadko) symfonikę, nam jednak 22 marca zaprezentowano dwa innego rodzaju dzieła: operobalet Salade i operę Biedny marynarz. Oba pochodzą z lat dwudziestych, a łączy je także… tempo powstania: pierwsze powstało w ciągu 16 dni, drugie w 13 (!).

Salade, czyli po prostu Sałatkę, Milhaud przyrządził na zamówienie Baletów Rosyjskich Siergieja Diagilewa. Libretto czerpie pełnymi garściami z commedii dell’arte, skąd pożyczono (z różnymi zmianami) całą właściwie obsadę; muzycznie kompozytor czerpał inspiracje z wszelkich możliwych źródeł, m. in. tradycyjnych melodii Sardynii, którą nieco wcześniej odwiedził. Wyszedł z tego zadziwiająco udany stop – jak to ujął biograf twórcy, „francuska precyzja i włoska nonszalancja w jednym”, choć z premiery (maj 1924 r.) zapamiętano ostatecznie głównie choreografię Léonide’a Massine’a i scenografię Georgesa Braque’a, jednego z ojców kubizmu. Mimo późniejszych (niezbyt licznych) wznowień w innych choreografiach utwór ostatecznie trwałej popularności nie zdobył, natomiast dość często wracano do opartego na nim koncertu fortepianowego Le Carnaval d’Aix.

Ów ballet chantéjak go określiła Anna Rusin, autorka ciekawego tekstu o utworze na portalu Meakultura – pomyślany został specyficznie: na scenie mieli się znaleźć tancerze, natomiast śpiewacy przeplatać sceny z ich udziałem komentarzami z kanału. Na Festiwalu Beethovenowskim nie ma jednak ani tancerzy, ani kanału, co powoduje, że dostajemy sałatkę z sałatki – wyciachane z całości fragmenty, mimo że z warstwy muzycznej nic nie znikło. W dodatku Festiwal, wydający znaczne sumy na różne frymuśne gadżety i inne działania promocyjne, zaniechał dawnego dobrego zwyczaju, by koncertowym wersjom oper towarzyszyła osobna książka programowa z komentarzem i librettem.

Skutki tego skąpstwa niestety widać: mimo napisów oraz mimo ustawienia przed pulpitami śpiewaków wysmakowanych plansz z maskami postaci nie sposób połapać się w zawiłościach intrygi, która pędzi do przodu niczym Pendolino. Zasadniczy zrąb jest, co prawda, jasny: dwie neapolitańskie dzierlatki kochają się w rówieśnikach – jeden z nich to archetypiczny trickster commedii dell’arte, Poliszynel/Pulcinella – muszą jednak przechytrzyć swych opiekunów, marzących o zgoła innych zięciach. Ale to nie wystarczy; nie kupuję skądinąd słusznego argumentu, że sama fabuła jest tu mniej ważna niż klimat włoskiego lekkoduchostwa. Urocze dialogi, ładnie przy tym przełożone na polski („Jestem doktorek! / Służę anyżem, szałwią i ryżem. / Tu utnę język, tam dokleję nogę (…) / Kładę cię na nosze, na cmentarz wynoszę”), jeszcze pogłębiają irytację, że nie dano nam śledzić całej akcji od A do Z.

Marynarz, choć ledwie o dwa lata późniejszy, to pod każdym względem zupełnie inna bajka. Fabuła jest doskonale czytelna – również dlatego, że rozpisana na ledwie czwórkę protagonistów – nawet przy wykonaniu koncertowym. Nadto obecna w szeregu dzieł kultury (od Maupassanta po Rostworowskiego) archetypiczna historia – mężczyzna powraca po latach do rodziny, która nie rozpoznawszy przybysza morduje go dla pieniędzy – znalazła u Milhauda bardzo ciekawe muzyczne ujęcie. Być może istotnie – jak chce część komentatorów – w polemice z emocjonalnością opery niemieckiej przerażająca opowieść snuta jest konsekwentnie w lirycznym rejestrze. W istocie mamy tu do czynienia z jedną wielką – i piękną – balladą: nawet po zbrodni na pierwszy plan wybija się radość żony, że zrabowane kosztowności ocalą jej rzekomo ściganego za długi męża przed biedą i więzieniem.

Spośród wykonawców – nie licząc naturalnie dyrygenta Łukasza Borowicza, jak zwykle prowadzącego orkiestrę Filharmonii Poznańskiej nader sprawną ręką – największą gwiazdą była bezsprzecznie Natalia Rubiś-Krzeszowiak, w Marynarzu wierna aż po grób (co prawda nie swój) żona, w Salade kochająca z równym uporem Rosetta. Jak tak dalej pójdzie, będziemy mieli wkrótce godną następczynię Izabelli Kłosińskiej. Krystian Krzeszowiak, jej sceniczny i prywatny mąż, tchnął wielką energię w swego matrosa-obieżyświata (choć już mniejszą w Cinzia z Salade): aż miło słuchać, jak rozwinął się jego czysty, jasny tenor. Wojciech Gierlach, dysponujący głosem tyleż mocnym co świetnie prowadzonym, w niczym mu nie ustępował, a w Salade jako Tartaglia wręcz przewyższał. Listę bezwarunkowych pochwał zamyka Adrian Janus, kreujący w Salade Doktora, i Robert Gierlach, brat Wojciecha, występujący w Marynarzu jako ojciec morderczyni.

Zdarzały się też w tej obsadzie słabsze ogniwa, ale słabsze relatywnie: śpiewacy ci nie tyle psuli radość z odbioru, co nie stworzyli pamiętnych kreacji – np. Mateusz Zajdel, który wprawdzie włożył wiele zapału w swego Poliszynela, niemniej wolałbym w tej partii słuchać artysty o bardziej elastycznym głosie i potężniejszym wolumenie. W sumie jednak widać było, że wieczór sprawił wszystkim sporo radości: i wykonawcom, i widzom, którzy wyraźnie wymusiliby bis, gdyby było co bisować.

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , ,