Recenzje

Siedmiu paskudnych

„Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” na motywach powieści Davida Foresta Wallace’a w reż. Aleksandry Popławskiej w AST we Wrocławiu – pisze Jarosław Klebaniuk

Przedstawienie dyplomowe ośmiorga studentów wrocławskiej AST poświęcone zostało poniekąd uczestnikom psychoterapii, młodym mężczyznom eksponującym różne problemy. Poznaliśmy więc ofiary domowej przemocy, wykorzystywania seksualnego przez matkę, maniaka erotycznego podrywającego dziewczyny „na rękę”, transseksualistę – sadystę, onanistę – fantastę, psychopatycznego mordercę i brutalnego zbiorowego gwałciciela. Wszyscy wyglądali dosyć zwyczajnie, przyjemnie,  miło. Najbardziej odbiegał od normy w pewnym sensie najbardziej normalny chłopak z zespołem Tourette’a.

Terapeutka świadomie używając seksapilu i wchodząc w nieprofesjonalne interakcje z klientami (na przykład jednemu z nich siadała na kolanach, z innym, jak wynikało z kontekstu, miała romans) uosabiała zaprzeczenie tego, co stanowi o istocie zawodu: poszanowania klienta, skupienia na procesie, przestrzegania granic, pilnowania charakteru relacji. Tymczasem ta ze spektaklu była nieautentyczna, egzaltowana, nieprofesjonalna.  Żartowała sobie z uczestników „psychoterapii”, traktowała ich protekcjonalnie i wcielała się w rolę raczej seksualnej manipulatorki niż osoby próbującej pomóc. Inicjowane przez nią dziwaczne witanie się stopami, kolanami i pośladkami oraz towarzyszące mu nieszczere deklaracje trudno uznać nawet za parodię psychoterapii, bo zapewne trudno byłoby znaleźć parodiowany pierwowzór. Przedstawiano sytuację przerysowaną, groteskową, lecz nieśmieszną. Trudno powiedzieć o czym był ten stanowiący dobrze ponad połowę dwugodzinnego przedstawienia fragment. Na tle tych pseudoterapeutycznych oddziaływań monologi klientów wydawały się bardziej zrozumiałe. Ich dziwaczność można było uznać za odzwierciedlenie dziwaczności psychiki mężczyzn je prezentujących.

Spektakl, jak to często bywa na dyplomach, dzielił się na części, w których mogli pokazać umiejętności aktorskie poszczególni adepci. Postacią, która spajała większość scen była terapeutka. Wraz ze zmianą jej wizerunku zmienił się też charakter przedstawienia. Gdy obcisłe leginsy w krzykliwych barwach podkreślały jej nachalnie eksponowaną seksualność, mieliśmy do czynienia z dosyć nieokreślonym gatunkiem teatralnym. Jeśli w zamierzeniu miała być to komedia, to okazała się raczej mało śmieszna. Dopiero po przebraniu głównej, czy może raczej tylko centralnej bohaterki w czarną tiulowa suknię i w perukę zaczęło być poważnie. Gdy już, już wydawało się, że nie zobaczymy nic istotnego  i opuścimy Salę Czarną wrocławskiej Akademii Sztuk Teatralnych wyłącznie z poczuciem zawodu i niesmaku, w kilku scenach mieliśmy okazję skonfrontować się z przemocą, okrucieństwem, ludzkim cierpieniem i bezsilnością. Słowem, zaoferowano nam kawałek treściwego dramatu.

Proporcje między tą poniekąd lżejszą częścią spektaklu i tą z większym ładunkiem negatywnych emocji były jednak takie, że w całości treść adaptacji zbioru opowiadań Davida Fostera Wallace’a odczytać można jako tekst dosyć słaby. Przeładowanie seksualnością i niedojrzałym radzeniem sobie z własnymi emocjami jest oczywiście jakoś obecne także w literackim pierwowzorze, jednak teatralne dynamizowanie interakcji między postaciami i podkreślanie wizualności przy zaniedbaniu dialogowości nie posłużyło spektaklowi. Tytułowe wywiady gdzieś przepadały, ustępując krótkim monologom, piosenkom i ruchowi scenicznemu. Reżyserka skorzystała z twórczej wolności w sposób, który być może bardziej przypadł do gustu młodszym odbiorcom, nie zepsutym jeszcze powtarzalnością tematów, poszukiwaniem subtelności w ich eksponowaniu i jakiejś równowagi między treścią a środkami formalnymi.

Tymczasem tutaj eksponowanie cielesności i nagości, ubikacje i worek bokserski, lustra, kolorowe projekcje na dużej ścianie, taneczne figury, hak i materac jako rekwizyty przemocy – wszystko to służyło w przedstawieniu jako wizualne wypełnienie intelektualnej mierności tekstu. W warstwie werbalnej zaś roiło się od efekciarskich sformułowań w rodzaju: „weekendowe rekolekcje terapeutyczne dla samotnych zagubionych mężczyzn”, „gdy szczytuje, te obraźliwe wyrazy wytryskują z niego jak sperma”, „odbyt, słowo odbyt”,  „stajenny ludzkości” i tym podobnych.

Co ciekawe, Benny cierpiący na zespół Tourette’a najbardziej dosadne słowa miał wypisane na koszulce, bo okrzyk „Zwycięstwo dla sił demokratycznej wolności”, choćby w chwili szczytowania, wydał się przewrotnym eufemizmem wobec tego, co mógłby z siebie wyrzucić. Takich, zamierzonych lub nie, dysonansów było zresztą w spektaklu więcej. Ojciec jednego z klientów według jego opowieści w ataku szału skuwał się na plecach kajdankami. Niemożliwość psychologiczna takiego zachowania wydaje się oczywista każdemu, kto wie, jak działa gniew i „porwanie emocjonalne”.  O ile tę niekonsekwencję można przypisać niekompetencji lub może raczej efekciarskiej inklinacji autora tekstu, to już pasek złoty, gdy jednocześnie mowa była o czarnym trudno interpretować inaczej niż jako kostiumową niedoróbkę.

Rozmowa o tym, czego chcą współczesne kobiety raziła prostactwem seksistowskich stereotypów, obgadywaniem seksualności kobiet i postępowania feministek. Na jej tle monolog wyluzowanej alkoholem terapeutki, narzekającej na nadmierne starania mężczyzn, aby seksualnie dogodzić partnerce, wydał mi się nawet zabawny.

Porównanie, a właściwie zrównanie cierpienia ofiar holokaustu z cierpieniem ofiary gwałtu wydało się mało trafione. Nawet jeśli na poziomie emocjonalnym można znaleźć analogię, to jednak w tym pierwszym przypadku u źródeł cierpienia leżała przemoc instytucjonalna, wynikająca wprost z rasistowskiej ideologii, sankcjonowana przez prawo, w przewrotnym i upiornym sensie idealistyczna, podczas gdy w drugim przypadku napór biologicznego popędu prowadzi do złamania społecznej normy niekrzywdzenia. W pewnym sensie ludobójstwu łatwiej jest zapobiec. Wystarczy pilnować, aby do władzy nie doszli zwolennicy określonych ideologii. Indywidualna przemoc będzie się natomiast powtarzać w nieunikniony sposób, na szczęście na mniejszą skalę. Przykro ją było oglądać w teatrze, na haku i na materacu, owszem, nawet dobrze zagraną.

Przyjemnie za to było usłyszeć – i to z paru różnych ust – „The man I love”. Muzycznie został zresztą spektakl nieźle pomyślany i zrealizowany.

Oczekiwaliśmy z Elą jakiejś wyciszonej głębi i stonowanej relacji psychoterapeutycznej na scenie. Dostaliśmy spektakl krzykliwy, efekciarski, niedojrzały, w dużej części mało zrozumiały i niesmaczny. Do pozytywów zaliczyć można dobrą grę aktorską. Naszym zdaniem prawdziwą wartość aktora można poznać po tym, że potrafi dobrze zagrać nawet wtedy, gdy tekst jest nieudany. Słowem, świetna gra w kiepskim przedstawieniu zasługuje na  uznanie jeszcze bardziej, niż taka sama gra w przedstawieniu niezłym czy znakomitym. W „Krótkich wywiadach…” mieliśmy właśnie do czynienia z sytuacją, gdy młodzi ludzie poradzili sobie z paskudnym tekstem, może nawet go przerośli. Ela, która z osobami z zespołem Tourette’a miała do czynienia w pracy, zwróciła uwagę na świetną grę aktora wcielającego się w Benny’ego. Takie wyjście poza własną naturalność i wcielenie się w kogoś, kto doświadcza nadzwyczajnego napięcia w zwyczajnych sytuacjach nie jest łatwe. Od siebie dodam, że nie widziałem w tej ósemce słabych punktów (Karol Donda, Jakub Głukowski, Aleksander Kaleta, Dominik Mirecki, Tomasz Mechowicki, Karol Olszewski, Wojciech Świeściak, Karolina Rzepa). Na ile pozwalała konwencja, stworzyli sugestywne postaci, nie tylko odróżnialnie ucharakteryzowane i ukostiumowane, lecz i z własnym stylem zachowania. Zostali najwyraźniej dobrze obsadzeni, co stanowiło kontrapunkt dla wymienionych słabości spektaklu.

Jako dyplomowe, przedstawienie sprawdziło się w mojej ocenie bez zastrzeżeń. Jako takie, które warto polecić każdemu, już niekoniecznie. Nieudane żonglowanie konwencją i brak głębi pozbawiły go tego, co stanowi atuty wielkiego teatru – magnetycznego przyciągnięcia i przytrzymania uwagi, którego efektem jest myślowe i uczuciowe wrzenie. Tutaj dostaliśmy jedynie aktorskie popisy bez istotnej treści, którą można by było smakować, trawić, na różne sposoby wydalać. W teatrze tymczasem apetyt ma się na dużo więcej.


Fot. Edgar de Poray


Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

 

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , , , ,