Johan Strauss (syn) „Zemsta nietoperza” w reż. Michała Zadary w Teatrze Narodowym w Warszawie – pisze Wiesław Kowalski
Po obejrzeniu „Krakowiaków i górali” w Teatrze Muzycznym w Gdyni nie bez obaw wybrałem się na nowy spektakl Michała Zadary, tym razem do Teatru Narodowego w Warszawie. Niestety, „Zemsta nietoperza” z muzyką Johanna Straussa jest kąskiem raczej trudnym do strawienia, przede wszystkim z racji słabych umiejętności wokalnych zespołu aktorskiego. Dziwi fakt, że w tym przedstawieniu muzycznym zabrakło w obsadzie najlepiej śpiewających w tym teatrze aktorów, choćby Marcina Przybylskiego, a Monika Dryl występuje w epizodycznej roli nie dającej jej szansy na stworzenie wyrazistej postaci aktorsko-wokalnej. Można powiedzieć, że głównie grają w tej inscenizacji panowie, a panie śpiewają, bo różnica w ich umiejętnościach wokalnych jest ogromna. Najlepiej radzi sobie Marta Wągrocka (choć Adela nie jest tutaj jedynie energiczną subretką) i Anna Lobedan (Rozalinda nie jest sprowadzona jedynie do lirycznej amantki), choć w wykonaniu tej drugiej rażące były błędy intonacyjne, szczególnie w wykrzyczanych wysokich dźwiękach. Dziwi obsadzenie w roli księcia Orlovsky’ego Przemysława Stippy, któremu rzadko udaje się trafić w zapisany w partyturze dźwięk kompozytora. Zresztą postaciowo to też bohater jakby pozbawiony osobowościowej dziwności, grany zaledwie kilkoma zewnętrznymi rysami pozostaje od początku do końca nijaki.
A zatem dla ucha „Zemsta nietoperza” w Narodowym to prawdziwa męka, choć i w sensie inscenizacyjnym spektakl również może budzić szereg zastrzeżeń, zwłaszcza w sposobach uwspółcześniania libretta efektami niekiedy czysto gadżeciarskimi. W tym kontekście mało się sprawdza i przekonuje to, co przed samą premierą opowiadał o swoich zamierzeniach Michał Zadara. Ale to już pomału staje się normą, bo dotyczy niemal wszystkich reżyserskich wypowiedzi anonsujących pojawiające się w repertuarze nowe przedstawienie.
Stylowe zainscenizowanie operetki wiedeńskiej nie jest zadaniem łatwym. Na arcydziele Straussa, napisanym zaledwie w czterdzieści dwa dni i przepełnionym atmosferą Wiednia, potykali się artyści różnej proweniencji, bo albo śpiewacy operowi okazywali się słabymi aktorami, albo reżyser nie należał do specjalistów w tej akurat dziedzinie. Co prawda Michał Zadara próbuje w Narodowym wszystkie miłosne sam na sam bon vivantów i nieskalanych zalotnic, bezimienne krzywoprzysięstwa, komediowe przebieranki i cały erotyczny nastrój pokazać w sposób lekki i z przymrużeniem oka, czasami nie pozbawiony burleskowych przerysowań rodem z bulwaru, to jednak aby przyjemny dla ucha walc przerodził się w puchar szampana, a nie pozostał tylko samą kpiną, potrzebne są wszystkie składniki (muzyka, reżyseria, śpiew, ruch sceniczny i choreografia) , które złożą się na spójną całość pieniącą się swobodną atmosferą zabawy i dowcipnymi sytuacjami, nawet jeśli nawiązującymi do aktualnego życia współczesnej Warszawy (to jej panoramę widzimy na horyzoncie, a nie podwiedeńskie spa z końca XIX wieku). Tymczasem na scenie nie broni się ani muzykalność artystów, ani ich wdzięk, rozczarowują również tym razem rozwiązania choreograficzne Eweliny Adamskiej-Porczyk, mało dynamiczne są sceny zbiorowe, pozbawione w brzmieniu wokalnym soczystości i artykulacyjnej jasności.
Największym walorem warszawskiej „Zemsty…” jest oprawa muzyczna przygotowana przez Justynę Skoczek (ona jest też obok Michała Zadary autorką całkiem zgrabnego tłumaczenia). Zachowuje ogień, temperament, radość i humor straussowskiego arcydzieła, co nie jest w Narodowym łatwe do osiągnięcia w sytuacji, kiedy trzymanie w ryzach rytmicznych aktorów zabiera prowadzącej spektakl przy fortepianie Skoczek mnóstwo energii – czujność, by śpiewający aktorzy nie rozminęli się w tempach zdaje się być najważniejsza. Pomimo tego warstwa instrumentalna jawi się jako nasycona brzmieniem i ekspresją właściwą dla słynnych operetkowych tematów. Choć przypomnijmy, że dla Gustawa Mahlera dzieło Straussa było niczym innym jak operą komiczną.
Utarło się mówić, że słuchając muzyki Straussa nasza rzeczywistość przestaje być tak ciemna, mroczna i pozbawiona piękna, jak się w istocie wydaje. Czy w tym przypadku tak jest, musicie się Państwo przekonać sami, ale na swój własny rachunek. Mnie się wydaje to wszystko trochę jednak wywrócone do góry nogami. Ale nietoperz rzekomo z lubością taką pozycję przyjmuje. Więc może nie jest aż tak źle?
Fot. Krzysztof Bieliński
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.