Ostatnia taśma Samuela Becketta, w przekładzie na język włoski Carla Fruttera, w reżyserii i inscenizacji Jarosława Freta, w Instytucie Grotowskiego we Wrocławiu – pisze Jarosław Klebaniuk
Ile zostaje z nas po trzydziestu latach? Czy wciąż jesteśmy tą samą osobą? Czy z perspektywy czasu czujemy się tym samym kimś? Jaki jest nasz stosunek do siebie sprzed kilkudziesięciu lat? Aby zachować poczucie tożsamości niezbędne jest doświadczenie ciągłości i integralności. Jednak nie oznacza to, że poszczególnych wydarzeń z przeszłości nie możemy oceniać krytycznie. Bohater wykreowany przez Alessandro Curtiego doświadcza ambiwalencji wobec rozstania z wielką miłością, „żeby nie odrywać się na pracy”. Jako sześćdziesięciodziewięciolatek mówi o sobie sprzed trzech dekad jak o obcej osobie: „Może i miał rację”. Próbuje zniweczyć przeszłość niszcząc taśmę z nagraniem, które powstało świeżo po tamtym wydarzeniu, mnąc i odrzucając miłosny list. Ostatecznie kończy dokonując destrukcji na skalę – jak na tak niewielką scenę – iście apokaliptyczną. Nie zostawia sobie już szansy na kolejny, może tym razem inny powrót do tamtego, zapewne jednego z najważniejszych momentów życia.
Jednoaktówka Samuela Becketta, jak przypomniał to sam włoski aktor po angielsku, niejako w preludium do właściwego występu, zainspirowana została czytaniem usłyszanym z ust pewnego aktora. Nazwisko Patricka Magee znalazło się nawet w pierwotnym tytule sztuki, zanim ta zaczęła być znana jako „Ostatnia taśma Krappa”. Ten wystawiony po raz pierwszy w 1958 roku utwór częściowo wiązał się z zachłyśnięciem możliwością nagrywania głosu na dostępny dla co bogatszych mieszkańców Zachodu magnetofon szpulowy (sam miałem podobny – ZK140T pod sam koniec lat 1970.). Fascynacja głosem i możliwością jego utrwalenia i powracania do niego po latach nie była jedynie udziałem irlandzkiego dramatopisarza. W niedawno wydanej biografii polskiego malarza Zdzisława Beksińskiego nagrywanie wspomnień, także na taśmę wideo, było codzienną praktyką. Tego rodzaju dokumentowanie wydarzeń i przeżyć stanowi niejako odmianę dziennika. W omawianym spektaklu wydarzenia hasłowo katalogowane były w papierowej księdze, jednak istotne treści zapisywane były w wersji audio.
Beckett wystawiony w Instytucie Grotowskiego w jednym z budynków wrocławskiego Ratusza miał specyficzną atmosferę. Maleńka, składająca się z dwudziestu paru osób widownia zajmowała powierzchnię wielokrotnie mniejszą niż sama scena. Wysokie filary z jedenastu kondygnacji tekturowych pudełek, jeszcze wyższa ściana z pudełek z tyłu sceny, w połączeniu z półmrokiem, ascetycznymi stolikami, mikrofonem i magnetofonem szpulowym jako głównym rekwizytem, pozwalały na niepowtarzalne cofnięcie się w nieistniejącą już przeszłość.
Byliśmy świadkami nagrania, które – jak się złożyło – aktor poczynił w wieku dokładnie odpowiadającym wiekowi Krappa z dramatu Becketta. Na próbowanie składało się strojenie głosu ręką opuszczoną (głos niższy) i podnoszoną (wyższy), oddalaną (głośniejszy) i przybliżaną (cichszy). Niezrozumiałość znaczenia słów została zażegnana za pomocą obcych napisów dopiero trzydzieści lat (w czasie scenicznym – może tyleż minut) później. Poetycka relacja z ostatniego miłosnego spotkania zawierała zapadające, szczególnie po kilkukrotnym odtworzeniu, w pamięć szczegóły, takie jak choćby rana na udzie, którą kochanka przedstawiła jako ślad powstały podczas zbioru agrestu. Czy taki detal byłby wciąż dostępny bez nagrania? Owszem, zdarzenia często wspominane lub po prostu o wielkim znaczeniu, mogą być dostępne nawet po wielu latach, z dużą plastycznością, choć niekiedy przekonstruowane przez pamięć.
Krapp zagrany przez Curtiego przejawiał ambiwalencję wobec tamtej miłości i jej końca („Dzięki Bogu wszystko skończone”, „Ależ ona miała oczy!”). Niekiedy gestem i miną wyrażał zniecierpliwienie i dezaprobatę, innym zaś razem pieszczotliwie obejmując magnetofon jakby z czułością powracał do tamtej chwili i możliwości jej zatrzymania.
Ekstremalnie bliski kontakt z widownią, gdy aktor ofiarował wybrańcom owoce potęgujące zatwardzenie, rysował po stoliku ustawionym w pierwszym rzędzie, między krzesłami, zachowywany był w scenie nagrania, a ulegał osłabieniu we fragmencie ze starym bohaterem i wtedy, gdy ten znikał za pudełkami rzekomo oddając się codziennym czynnościom. Samo przeobrażenie z mężczyzny w średnim wieku w starego człowieka zostało przeprowadzone w pomysłowy sposób, z wykorzystaniem pudełek jako swego rodzaju toaletki i garderoby (pudełko na buty). Zmienił się sposób chodzenia, wiele pozostało jednak takie samo. Śmiech po trzydziestu latach do złudzenia przypominał ten z taśmy.
Eli spektakl się nie podobał. Uznała go za nieporuszający, mało emocjonalnie zagrany i prowadzony w zbyt wolnym tempie. Tym razem nie podzieliłem jej krytycznej oceny. Może dlatego, że jak zwykle robienie notatek w trakcie zagęściło mi czas, a może dlatego, że sam od dziesięcioleci, choć niezbyt konsekwentnie, prowadzę dziennik i doświadczenie bohatera wydało mi się bliskie. Nie zgodziłbym się jednak z opisem przedstawienia na stronie Instytutu im. Jerzego Grotowskiego. „Obudowanie życia dźwiękiem, otaczanie się dźwiękiem” dla mnie było jedną z form realizacji poważniejszego celu, jakim jest uchwycenie, zatrzymanie i uczynienie możliwym do skonfrontowania się tego, co osobiście ważne. Nadanie temu formy zewnętrznej wypowiedzi może działać terapeutycznie. Stanowi bowiem inną jakość niż oddawanie się ruminacji. Dlaczego tak się nie stało w przypadku mężczyzny w sali o ścianach z cegieł? Moim zdaniem to nie ta taśma powinna być ostatnia. Zabrakło nagrania, w którym to, co ważne uległoby napisaniu na nowo, z innej perspektywy, z mądrością uzyskaną po trzydziestu latach.
Fot. Tobiasz Papuczys
Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski