O spektaklu „Fatalista. Singerowska historia w V aktach” Tadeusza Słobodzianka w reżyserii Wojciecha Urbańskiego, Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy, prezentowanym w ramach Letniego Przeglądu Teatru Dramatycznego w Warszawie, pisze Anna Czajkowska.
„Fatalista”– komedia romantyczna Tadeusza Słobodzianka, inspirowana opowiadaniem Isaaca Bashevisa Singera dość szybko podbiła serca teatromanów i spotkała się z pozytywnymi ocenami krytyków. Minęły dwa lata i Słobodzianek, wytrawny „opowiadacz” niekoniecznie skomplikowanych, a jednak intrygujących historii, postanowił opisać dalsze losy bohaterów. Nadał „Fataliście. Singerowskiej historii w V aktach” dużo poważniejszy charakter, wprowadził nowych bohaterów i przypomniał kolejny raz czas eksterminacji Żydów. Autor podzielił spektakl na dwie części – pierwsza to dawna jednoaktówka, czyli pierwotna historia Lei i Beniamina, nadal urocza, nostalgiczno – wzruszająca opowieść o perypetiach pewnej zwyczajnej żydowskiej pary małżeńskiej. W drugiej, poważniejszej i dłuższej, dramatyzm gwałtownie narasta, a dość szybko śmiech cichnie, ustępując miejsca tragizmowi.
Owe kolejne akty dramatu, które w zamyśle mają zdecydowanie mocniej przemówić do widza, zdają się nieco przytłaczać pierwszy, tak zgrabnie skomponowany akt. Jeśli chodzi o tematykę nowego dramatu – jest zupełnie inna niż w pierwszym „Fataliście” i przypomina „Naszą klasę”, z tymże tu przyglądamy się indywidualnym tragediom i dramatom wojennym Żydów, podczas gdy w napisanej 2010 roku sztuce bohaterem uczynił Słobodzianek zbiorowość . I chyba lepiej by było, gdyby autor napisał nowy utwór, a nie doklejał kolejną część do krótkiej, ale kompletnej i spójnej, niebanalnej w treści, z polotem wyreżyserowanej komedii romantycznej. W bez mała trzygodzinnej opowieści ginie zupełnie urocza aura, otaczająca przesycony filozoficzno-literackim nastrojem początek zdarzeń.
Akcja pierwszej części spektaklu rozgrywa się w czasie jednego wieczoru, w Warszawie, w mieszkaniu syna rabina o imieniu Beniamin i jego pięknej żony, córki kupca – Lei. Bohater sztuki, choć trudno go nazwać ortodoksyjnym wyznawcą judaizmu, co tydzień zasiada wraz z żoną i synami do szabasowej kolacji, ale pewnego wieczoru coś się zmienia i rutyna zostaje przerwana. Lea dostrzega ślad szminki (w kolorze czerwieni strażackiej) na policzku i białym kołnierzyku mężowskiej koszuli, a Beniamin odmawia spożycia złotego rosołu, pokrętnie tłumacząc swe zachowanie zadziwiającą (i podejrzaną) decyzją – przejściem na wegetarianizm. Mężczyzna, podobnie jak Spinoza wyznaje determinizm i nie skłania się ku żadnej religii, jednak do tej pory, w codziennym życiu, głównie ze względu na synów starał się kultywować żydowskie tradycje (na przykład zajadał rosół szabasowy). Zaczyna się licytacja i wypominanie: kto miał rację – mamusia, która groziła, że „padnie trupem”, jeśli jej ukochany synek poślubi tak lekkomyślną panienkę, czy może tatuś, szukający dla córeczki księcia z bajki. Dość typowe „rozgrywki małżeńskie”, pokazane w zabawny sposób, ze szczyptą ironii, wydają się bardzo ludzkie, prawdziwe i wcale niebanalne. Cała historia to tylko pretekst, by mówić o małżeńskich problemach, emocjach i uczuciach, które są niezależne od wyznania czy historycznych wydarzeń. I jeszcze o czymś metafizycznym – o nierozstrzygalnym sporze między determinizmem a woluntaryzmem. Dla Lei istnienie wolnej woli jest faktem oczywistym. Wierzy w wolność – podstawę rozwoju literatury, sztuki i pragnie jej. Inaczej Beniamin, który za swym ulubionym filozofem Spinozą twierdzi, że cokolwiek się nam przydarza, dzieje się w sposób konieczny, a przypadek nie ma racji bytu. Bohater sztuki uważa siebie za fatalistę i dlatego uparcie udowadnia żonie, że nasz los jest z góry przesądzony. I nie przestaje być fatalistą aż do końca. Nawet, gdy to co nadchodzi ( według determinizmu nieuniknione i z góry przesądzone), wykracza poza ludzkie granice wytrzymałości. Filozoficzne wycieczki, odwołania do teorii różnych myślicieli przewijają się przez cały spektakl, stanowiąc cienką nić przewodnią. Bohaterów można łatwo podzielić wedle tych teorii – na deterministów, woluntarystów czy pragmatystów. Intrygujące rozważania dodają spektaklowi smaku i pozwalają nieco lepiej zrozumieć zamysł autora. Słobodzianek wplata w treść dialogów mnóstwo artystyczno-literackich tropów, parantele i związki pewnej prawie zwyczajnej rodziny żydowskiej i artystycznej bohemy ukazuje z groteskowym zacięciem i dramaturgicznym pazurem. Błyskotliwe, znakomicie napisane dialogi, subtelny humor w nich zawarty podkreślają dobrzy mówcy. Magdalena Czerwińska w roli Lei doskonale oddaje charakter swojej bohaterki. Niespełniona artystka, bywalczyni Ziemiańskiej i innych warszawskich kawiarń, ulubienica i muza twórców, przyjaciółka poety Serafinowicza (Jana Lechonia), która „jedną nogą była już w teatrze”, po latach musi zadowolić się życiem zwykłej żony i matki. Jednak nie wyzbywa się śmiałych marzeń i z premedytacją karmi męża swymi wspomnieniami. Sugestywnie i naturalnie, unikając celowej przesady, aktorka buduje postać kobiety z krwi i kości, walczącej o szczęście swoje i bliskich. Z pozoru opanowana, momentami nieco groteskowa w swym egzaltowanych opowieściach o tym, kim mogłaby być, potrafi dać upust irytacji. Ileż namiętności i siły tkwi w tej Lei, niezmiennie kobiecej, wciąż uwodzicielskiej i miłującej wolność! Magdalenie Czerwińskiej doskonale partneruje Robert T. Majewski. Zwyczajny urzędnik bankowy, mąż zamożnej Żydówki, ukochany syn mamusi, co chwilę zaskakuje widza swymi poglądami. Fatalista, ateista, poeta jednego wiersza, chce pozostać tolerancyjnym, jednak nie wobec romansów żony. Ale czy można zupełnie zwyczajnym nazwać człowieka, który dla ukochanej zaryzykuje wszystko? Aktor przekazuje zmienne stany emocjonalne bohatera, cały czas pozostając sobą, indywidualistą. W niewymuszony sposób potrafi oddać prawdziwość rozterek i uczuciowość Beniamina. Obok dorosłych znakomici w swych rolach najmłodsi aktorzy – Maksymilian Zieliński, Liam Culbreth, do których dołączy potem Natalia Krzyżanowska jako Aurora. Czy Beniamin i Lea, targani sprzecznymi uczuciami i pragnieniami zdołają ponownie odnaleźć drogę do siebie? Na to pytanie częściowo odpowiada sekwencja druga, ale tak naprawdę jej treść koncentruje się na zupełnie innej tematyce, choć autorski zmysł obserwacji Słobodzianka, umiejętność budowania wiarygodnych postaci, psychologicznych wizerunków bohaterów i ciekawych dialogów zostaje. Zabawne sceny z ułanem, wizyta Dory i jej córeczki wciąż pozostają w klimacie komedii romantycznej, jednak w miarę rozwoju i biegu zdarzeń początkowy humor milknie, a w dialogach nasila się zintelektualizowane, gorzko ironiczne postrzeganie egzystencji człowieka. W świecie Spinozy nic się nie może dziać przez przypadek, a wolnością jest w nim jedynie zrozumienie konieczności. I właśnie tę myśl, w obliczu osobistej i światowej katastrofy starają się zrozumieć bohaterowie, na własny sposób przeżywając niewyobrażalne wcześniej tragedie i dramaty.
Na scenie, obok Lei i Beniamina, pojawiają się nowe osoby, wspomniane już w akcie pierwszym. Wizytę Lei składa generał Bolesław Wieniawa Długoszowski, jedna z najbardziej malowniczych postaci II Rzeczypospolitej, którego „ułańska fantazja” znana była wszem i wobec. Nie kryje, że jego życie koncentruje się wokół trzech „k” – „najlepsze konie, najdroższy koniak i najpiękniejsze kobiety”. Pysznie wciela się w jego postać Grzegorz Małecki i choć jest niemożliwy, nieznośny, od razu budzi moją i widzów sympatię. Na moment wpada rewolucjonistka Dora (bardzo dobra Anna Moskal) z córką Aurorą. Leę w jej warszawskim mieszkaniu odwiedza też poeta Leszek Serafinowicz (w tej roli Piotr Siwkiewicz), ale tym razem, w przededniu wybuchu wojny nie będą rozmawiać o muzach i poezji. Na końcu poznajemy ponętną, wielokrotnie wspominaną Goldbergową, którą przejmująco, ale i bardzo naturalnie gra Anna Gorajska. Magdalena Czerwińska i Robert T. Majewski w rolach Lei i Beniamina są wciąż niezrównani, pokazując nowe cienie, uczucia rozdzierające serca i dusze głównych bohaterów. Nie można zapomnieć o trójce najmłodszych aktorów – Maksymilian Zieliński, Liam Culbreth i Natalia Krzyżanowska zasługują na wielkie brawa. Grane przez nich postaci są pełne życia, a przy tym subtelne i zindywidualizowane. I każde z dzieci ma swój niebagatelny charakter (oczywiście związany z rolą). W scenografii Joanna Zemanek zadbała o szczegóły, choć zachowała konieczną powściągliwość. Ze starannością podkreśliła kameralność i nostalgiczność spektaklu, a potem niepokój i tragizm wojennych czasów. Dodatkowe smaczki i precyzyjnie oddane zwyczaje żydowskie wprowadzają nieco melancholijny, pełen ciepła klimat. Kamieniczki widoczne za oknem, w których – gdy zapada pomału zmrok – zapalają się światła, jeszcze go podkreślają. W drugiej części przedstawienia nastrój za szybą tego samego mieszkania ulega gwałtownej zmianie – zgodnie z biegiem wydarzeń.
Trochę ciągnie się ta druga część, nuży i drażni powtarzalnością tematyki. Jednak trzeba przyznać, że dialogi i monologi pisane są z polotem. W tekście odnajdziemy historycznoliterackie ślady, dosłowność i metaforę oraz mocny, soczysty, potoczny język, który do końca nie traci wyrazistości. Naturalność aktorskiej gry, wyczucie sceny, a także humor z dozą romantyzmu trochę zaskakująco splecione zostały z tragizmem, co jednych teatromanów może irytować, a innym się spodoba.
fot. Krzysztof Bieliński