O spektaklu „Imię róży” w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Słowackiego w Krakowie pisze Joanna Raba
Umberto Eco umieścił w tytule swojej powieści „różę”, ponieważ podobał mu się rozległy zakres tego słowa. Cała powieść właśnie w ten sposób została skonstruowana – wielopoziomowo. Autor przetykał sprawę kryminalną dyskursami teologicznymi i historycznymi. Niestety, w reżyserii Radosława Rychcika Imię róży nie zachowało tej głębi – wyszło płytko.
Największym problemem spektaklu wydaje się próba przeniesienia tak dużego nakładu tekstu (mimo że znacznie skróconego) na materię teatru. Ilość nieustannie płynących słów przytłoczyła zarówno widzów, jak i samych aktorów. Większa część przedstawienia brzmiała jak próba stolikowa, przez co ciężko było śledzić w tym sztywnym gąszczu już samo dochodzenie Wilhelma (Rafał Dziwisz), nie mówiąc o dyskursach, które przeprowadzał w swojej powieści Umberto Eco.
Niewiele elementów sprawiało wrażenie kompatybilnych. Tekst był pośpiesznie, a nawet niewyraźnie wyrzucany przez aktorów, jak gdyby było mało czasu, aby wypowiedzieć go w całości, przez co nie zgrywał się z rzeczywistością na scenie. Scenografia wyglądała jak dodatek; przemyślany i starannie wykonany, raz sztuczny a raz wyjątkowo estetyczny, ale jednak dodatek. Niektóre multimedialne rozwiązania miały zapewne rekompensować niedogodności związane z inscenizacją książki i dynamizować obraz. W rzeczywistości jednak wyświetlanie widzom postaci na okrągłym ekranie, zawieszonym nad sceną, kojarzyć się mogło głównie z telebimem na koncercie.
Multimedia nie udźwignęły także sceny zniszczenia biblioteki przez pożar. W świecie wykreowanym przez Umberta Eco jest to punkt kulminacyjny, wydarzenie wielkiej wagi, ponieważ bezpowrotnie ginie dorobek wielu cywilizacji, a jednocześnie prawdziwa miłość zakonników – księgi. Tutaj jednak ta tragedia wypadła blado i nieprzekonująco z aktorami wybiegającymi za scenę, krzyczącymi o wodę do ugaszenia pożaru i z płomieniami wyświetlanymi na tylnym panelu scenografii.
Najlepiej w moim odczuciu obroniła się milcząca, liryczna scena między Adso (Karol Kubasiewicz) a dzieweczką (Pola Błasik). W powieści scena miłosna jest przedstawiona z subiektywnego, wyidealizowanego punktu widzenia bohatera. Adso opisuje to doświadczenie w jedyny znany sobie sposób, tzn. słowami Pieśni nad Pieśniami, a sama dzieweczka wydaje mu się tak piękna jak Oblubienica.
U Rychcika jednak jest inaczej. Uroda dzieweczki przykryta jest warstwą brudu. Dziewczyna jest milcząca, często bierna, prawie zwierzęca w swoich odruchach, a na co dzień przestaje z odstręczającym Salwatorem (Krzysztof Piątkowski) w zamian za jedzenie. Akt, impulsywny, a nawet kompulsywny, który łączy zakonnego nowicjusza i wiejską dziewczynę zestawiony jest z podniosłym utworem (być może Beata viscera). Daje to efekt jakiejś rozbrajające bezpośredniości, która równocześnie nie ujmuje nic najcenniejszemu doświadczeniu życia głównego bohatera.
Zaskakuje fakt, że podobny spektakl – w kostiumach z epoki, z łacińskimi sentencjami padającymi co chwilę i z pieśniami śpiewanymi męskim chórem pośród kościelnych ław – należy do Radosława Rychcika. Przyzwyczajeni jesteśmy, że reżyser traktuje literaturę mniej dosłownie, bardziej jak masę, którą można kształtować różnorodnie, niekoniecznie wedle oryginału, wyciągając z niej inne sensy i wpasowując w odmienne estetyki. Ważniejsze jest jednak od konwencji to, że założenie przedstawienia miłości zabronionej nie tylko do kobiety, ale i do książek, Boga czy wiedzy nie zostało zrealizowane.
Fot.
Joanna Raba – studentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.