Recenzje

Słuchajmy Masseneta

O spektaklu „Thaïs” Julesa Masseneta w reż. Romualda Wiczy-Pokojskiego w Operze Bałtyckiej w Gdańsku pisze Wiesław Kowalski.

Ambicje były ogromne i wybór repertuarowy jak najbardziej słuszny. Chęć przywrócenia Thaïs, „zapomnianego” przez polski teatr operowy dzieła Masseneta, to możliwość obcowania z bardzo piękną muzyką i ta stała się największym walorem najnowszej premiery w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Niestety, inscenizacyjnie spektakl wyreżyserowany przez Romualda Wiczę-Pokojskiego budzi spory niedosyt – i to zarówno w ogólnym wyrazie dramaturgicznym, jak i w wymiarze czysto aktorskim.

Temat opery, opartej na libretcie Louisa Galleta, wykorzystujący wątki z powieści Anatola France’a, dotyczy najogólniej rzecz ujmując religii, wiary, zbawienia, a także przemijania, życia wiecznego, szczęścia i miłości.  Być może z tych powodów, mocno zakorzenionych w historii upadku Aleksandrii w IV w n.e., dziełem autora Werthera nie interesowali się polscy twórcy przez wiele lat, nie chcąc wchodzić w tego typu rozważania i tym samym angażować się w to, co  działo się w życiu społeczno-politycznym naszego kraju. Chociaż nie da się ukryć, że utwór Masseneta to również trudny orzech do zgryzienia dla samych śpiewaków, szczególnie tytułowej bohaterki, która postanawia zrezygnować z cielesnych uciech na rzecz drogi ku duchowemu odkupieniu,  prawdzie i wierze w Chrystusie oraz Atanaela, pustelnika, który najpierw wydobywa Thaïs z odmętów erotycznych przyjemności, by w finale wyznać jej prawdziwą  miłość i przyznać się do kłamstwa. Droga, jaką muszą pokonać protagoniści, od zachwytu doczesnym życiem do zobojętnienia na jego rozkosze i chęć odkupienia grzesznych postępków w przypadku aleksandryjskiej kurtyzany,  daje realizatorom duże możliwości wykreowania dwóch rzeczywistości – jednej ascetycznej i pozbawionej rozmachu, kontemplacyjnej i duchowej (mnisi, zakonnice), drugiej związanej z całym rozpasaniem i zepsuciem świata, tym wszystkim co również w wymiarze obyczajowości i materializmu może  doprowadzać nie tylko do kryzysów i konfliktów, ale i całkowitej zagłady cywilizacyjnych plonów. I tutaj najwięcej zależy od inscenizacyjnych konceptów i reżyserskiej wizji, a także umiejętności pracy ze śpiewakami. Wicza-Pokojski pozostaje w tych wymiarach szalenie zachowawczy, korzysta ze sztafażu środków raczej konwencjonalnych i stereotypowych, niekiedy wręcz banalnych (podczas skrzypcowego solo każe np. wyjść Beucher z lampionem w ręku na boczne proscenium i „patrzeć błagalnie w w niebo”). Nie do końca sprawdza się budowanie w przestrzeni pantomimicznych, figuratywnych obrazów z ciał tancerzy, sekwencji ruchowych, które mają odzwierciedlać to, co kłębi się w duszach bohaterów i podbijać siłę ich namiętności, a także opozycjonować sacrum i profanum (najbardziej wiarygodny pod tym względem jest akt ostatni).

Osobnym problemem jest ustawienie solistów, którzy najczęściej śpiewają frontem do widowni, niewiele uwagi poświęcając partnerom. Szczególnie razi to w interpretacji Marcina Bronikowskiego, który w roli Atanaela najczęściej skupiony jest na kontakcie z dyrygentem. Stąd też jego postać można oceniać tylko w kategoriach wokalnych i pod tym względem nie można śpiewakowi nic zarzucić. Tych, którzy pamiętają rolę Marceliny Beucher w „Armidzie” Glucka w Warszawskiej Operze Kameralnej, jej propozycja postaci Thaïs może tylko rozczarować. Inna sprawa, że utalentowanej śpiewaczce nie pomaga nie tylko reżyser, powierzając jej czasami zadania trudne do dramaturgicznego uzasadnienia, ale i  kostium, który choć eksponuje jej zgrabną sylwetkę, nie pozwala na pokazanie całej złożoności jej postaci. Białe futro, które pojawia się w akcie pierwszym i szybko znika, dobrze kontrastujące z amarantową, przylegającą do ciała kobiety sukienką, mogłoby bez wątpienia pomóc solistce w kolejnych scenach. Najbardziej  zatem zajmujące staje się w gdańskim spektaklu to, jak   Beucher śpiewa, bo wokalnie brzmi zjawiskowo pięknie, szczególnie w przejmujących pianach.

Generalnie kostiumy zaprojektowane przez Alicję Kokosińską niespecjalnie mnie przekonują, niektóre mogą się nawet wydać zwyczajnie brzydkie, poza tym  miałem wrażenie, że czasami bardziej solistom przeszkadzają niż pomagają.  Absolutnym rozczarowaniem jest postać Niciasa w wykonaniu Ivaylo Mihaylova, i to zarówno w wymiarze wokalnym, jak i aktorskim. Umizgi śpiewaka do aleksandryjskich kurtyzan są tak nieprawdziwie udawane, że nijak się odnoszą do atmosfery żyjącego w grzechu miasta. Słabo wokalnie wypada też Daniel Borowski w roli Palemona.

Muzyki Masseneta w interpretacji José Marii Florencio słucha się z ogromną satysfakcją i to ona sprawia, że wieczór spędzony w Operze Bałtyckiej można uznać za satysfakcjonujący. Dyrygent znakomicie, z dużą biegłością wydobywa wszystkie jej smaki i niuanse, zarówno te zapożyczone z Bliskiego Wschodu, jak i te nawiązujące do poetyki Saint-Saënsa czy proweniencji romantycznej. Pięknie brzmi słynne skrzypcowe solo Cecylii Kotz, znakomicie wypada też sekwencja baletowa, której autorką jest Izabela Sokołowska-Boulton. Szkoda zatem, że wszystkie te elementy nie złożyły się na spójną inscenizacyjnie całość, która wzbogaciłaby pod względem teatralnym i dramaturgicznym  niekwestionowane wrażenia natury  muzyczno-wokalnej.


Foto. Krzysztof Mystkowski


Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , ,